czwartek, 22 lutego 2018

Dramione Book Tag ☆ミ

   Wakacje, wakacje, WAKACJE! W zimie i nie do końca wakacje, bo było nie było związane z pracą, ale tak, jadę na wakacje. Wreszcie Ci, Którzy Siedzą w Biurowcu spojrzeli łaskawie w moim kierunku i przyznali mi lot charterowy do Tajlandii, co oznacza mękę przez 18h lotu w obie strony i siedem dni odpoczynku na miejscu. Bangkoku, gorąca Tajlandio, nadchodzę!!!

   Oznacza to, że zniknę z bloga na pewien czas, bo z zamieszczaniem wpisów może być problem, nie mówiąc już o czytaniu. W związku z tym pożegnam się z Wami tagiem stworzonym przez cudowną Księgannę, o jakże ciekawie brzmiącej nazwie - Dramione Book Tag.


  • EJ, AUTOR! NIE BĄDŹ ROWLING! Para źle dobrana.
   Większość par z sagi George'a R.R. Martina. Jedynie Ned i Catelyn Stark tworzyli w miarę normalny związek, choć i tutaj wystarczy trochę potrzeć zewnętrzną powłokę, by odsłonić problemy. Ale tacy Lannisterowie? Od której strony by nie zacząć, i tak będzie źle.
  • DO HOGWARTU! Autor, który powinien nauczyć się kreować postaci.
   Zaszczytne miejsce na szczycie listy zarezerwowałam dla Brenta Weeksa i jego postaci kobiecych. Żałość, płacz i zgrzytanie zębów - to moja typowa reakcja na panie w książkach tego autora. Mam czasami wrażenie, że powinien pan Weeks spędzać trochę więcej czasu z kobietami, a trochę mniej na pisaniu. Zgrabna pupa i seksowny biust nie tworzą zajebistej, wyzwolonej wojowniczki!
  • GALOPUJĄCE GORGONY! Seria z niewykorzystanym potencjałem bohaterów.
   Nie bijcie, ale J.K.Rowling i Draco od razu przyszli mi tu na myśl. Pisarka stworzyła postać, która miała tak ogromny potencjał i mogła odegrać tak wielką rolę nie tylko w całej historii, ale i w rozwoju Harry'ego, po czym zupełnie tego potencjału nie rozwinęła, a Draco dopiero w "Księciu półkrwi" pokazuje, że mógłby być kimś więcej niż schematycznym szkolnym przeciwnikiem głównego bohatera. Dobrze, że istnieją fanfiki...
  • KTO BY POMYŚLAŁ? MALFOY MIEWA LUDZKIE ODRUCHY? Bohater zasługujący na szczęście.
   Lightsong (tudzież Dar Pieśni w polskim tłumaczeniu) z "Rozjemcy" Sandersona! Czemu, czemu skończyło się tak, jak się skończyło? *zalewa się łzami* Lightsong zasłużył na szczęście bardziej niż cała reszta bohaterów książki razem wzięta, kochane, słodkie ciasteczko (fangirlism mode on).
  • IMPERIO! Losy bohaterów, na które nie może być zgody.
   Nie znoszę, gdy główny bohater przedstawiany jest jako postać dobra i szlachetna, po czym w trakcie książki (albo filmu) robi rzeczy niemoralne i okrutne, ale przecież jest dobry i dlatego mamy tu to wszystko wybaczyć. Nie zgadzam się!
  • RÓŻOWE SMOKI: Dziwne pomysły fanów.
   Hmmm, może mpreg? Panowie w ciąży to coś, co trudno sobie wyobrazić, a jeszcze trudniej przedstawić w sposób nie wzbudzający uśmiechu politowania. Nie mówię, że nie można tego zrobić dobrze, ale w dziewięciu przypadkach na dziesięć lepiej byłoby, by fani nigdy na pomysł mpregu nie wpadli. 
  • KREW NIE MA ZNACZENIA! Bohaterowie, którzy muszą zwalczyć prawdziwe przeciwności losu.
   Kaladin z Archiwum Burzowego Światła Sandersona. Gdy już wydawać by się mogło, że wreszcie zazna chłopak spokoju, Los rzuca mu pod nogi kolejne kłody, a żeby za szybko się nie podniósł, Przeznaczenie przywala mu dodatkowo z prawego sierpowego. Nic dziwnego, że nasz bohater należy do najbardziej pesymistycznych, ponurych i posępnych ludzi w całym cosmere.
  • GRANGER W AKCJI: WYTYCZAM NOWĄ TRASĘ. Wymarzone pary literacie i książki w których dokonałbyś zmian.
   Wymarzona para to taka, która mimo przeciwności losu potrafi zachować pogodę ducha, a każde niepowodzenie wzmacnia tylko ich związek i uczucie. Co do zmian, to nie pozwoliłabym Karolowi Mayowi zabić Winnetou. I już.

   
   To tyle. Zapraszam wszystkich do zajrzenia do Księganny i zobaczenia jej oryginalnych odpowiedzi, a także do zrobienia Tagu i zalinkowania wpisów, z chęcią zobaczę Wasze odpowiedzi. Na wszystkie komentarze odpowiem, jak tylko wrócę do Polski, czyli pod koniec pierwszego tygodnia marca.

Gdy wszystko, co znasz, znika - Emily Bain Murphy "The Disappearances"

   Wyobraźmy sobie taką sytuację: Twój ulubiony miś, którego masz od dzieciństwa, pewnego dnia znika. Nie możesz go nigdzie znaleźć, nikt go nie zabrał, po prostu tak, jakby nigdy nie istniał. Na początek jesteś zły i smutny, ale po pewnym czasie zapominasz o tym dziwnym zdarzeniu. Do momentu, gdy parę lat później Twój ulubiony kubek rozpływa się w powietrzu i znowu nie ma możliwości, by ktoś Ci go zabrał, bo tym razem mieszkasz sam, a poza tym powiedzmy szczerze, po co komu stary, poobijany kubek do kawy? Dla własnego spokoju ducha zakładasz, że po prostu musiałeś go gdzieś zapomnieć i tyle. Parę lat później ciężko jednak wytłumaczyć zniknięcie z zamkniętego garażu samochodu, Twojego oczka w głowie... Scenariusz niczym z serialu "Strefa zmroku", prawda? A teraz wyobraźmy sobie, że znikają nie przedmioty, które co prawda kochasz, ale bez których da się żyć, lecz Twój zmysł smaku, kolory otaczającego Cię świata, gwiazdy. Jak żyć w świecie, w którym pozbawiono Cię nawet Twojego odbicia w lustrze?

   Emily Bain Murphy swoją debiutancką książkę "The Disappearances" opiera na takim właśnie pomyśle. Główna bohaterka Aila i jej młodszy brat Miles właśnie stracili matkę, a ich ojciec dostaje powołanie do armii i wyjeżdża do Europy na wojnę, która rozprzestrzeniła się na cały świat. Dzieci zostaną wysłane do Sterling, małego miasteczka, z którego pochodziła ich matka i gdzie zaopiekują się nimi Clifftonowie, rodzina przyjaciółki mamy. Na pierwszy rzut oka miasteczko jakich wiele, skrywa Sterling dziwaczną tajemnicę - co siedem lat mają w nim miejsce Zniknięcia, niewytłumaczalne zjawisko, w którym wszyscy mieszkańcy pozbawieni zostają czegoś niezwykle ważnego: do tej pory zniknęły gwiazdy, odbicia w lustrze, zapach kwiatów i jedzenia, itp. Jedyną osobą, która obroniła się przed klątwą była Juliet Quinn, matka Aili i Milesa, którą zawiść i złość mieszkańców Sterling i dwóch innych dotkniętych Zniknięciami miasteczek zmusiły do ucieczki z domu rodzinnego. Aila postanawia rozwiązać tajemnicę Zniknięć, zmagając się równocześnie z problemami z braciszkiem, z ostracyzmem w szkole, a także pierwszą miłością.

"Nie możesz rzetelnie szukać prawdy, jeśli pragniesz znaleźć tylko taką, która będzie korzystna dla ciebie."

   Najmocniejszym punktem powieści Murphy jest bez wątpienia sam pomysł Zniknięć. Świat, w którym co siedem lat znika coś, co przyjmujemy w życiu za pewnik, w którym nie mamy żadnego wpływu na to, czego zostaniemy pozbawieni, jest przerażający. W Sterling żyją dzieci, które gwiazdy znają tylko z książek i rysunków, które nigdy w życiu nie poczuły zapachu kwiatów i nie widziały swojego odbicia w tafli wody, które nigdy nie śniły. Nic dziwnego, że Juliet Quinn, a później jej dzieci budzą w wielu  mieszkańcach miasteczka zawiść i nieufność. Na szczęście istnieją ludzie tacy jak Clifftonowie, którzy cały czas szukają przyczyn zjawiska, a także tworzą tzw. Warianty, które pozwalają choć na chwilę zakosztować normalności. Ciekawym jest również pomysł na połączenie wszystkiego z Szekspirem i jego twórczością, która odgrywa wielką rolę w rozwiązaniu zagadki Zniknięć. Także scena z Cnotami (odmiana Wariantów) w domu Clifftonów przyniosła ze sobą sporo emocji. Wszystko napisane zostało ładnym językiem, lekkim i poetyckim zarazem.

"Dr. Cliffron przez cały dzień prawie się nie odzywa. Wygląda na zmęczonego i starego. Pragnę mu powiedzieć, że może iść spać. Że złamane serca są ciężkie. Że zanim nauczysz się, jak przytłaczającą jest rozpacz, zwykła codzienna egzystencja wydaje się niemożliwa. Ale w końcu się tego uczymy, nie wiem tylko, czy to rozpacz staję się lżejsza, czy my stajemy się silniejsi."

   Bohaterowie powieści to inna sprawa. Zarówno Aila, jak i jej rówieśnicy, choć ciekawi i całkiem interesujący, to jednak typowe nastolatki (nie licząc oczywiście Zniknięć), których problemy w dużej mierze nie różnią się od problemów większości młodych ludzi. Mamy więc szkolny romans, mamy rywalizację między popularnymi i niepopularnymi uczniami, mamy nieposłuszeństwo wobec dorosłych, itd. Właściwie najciekawszą postacią całej książki był dla mnie Miles, młodszy brat głównej bohaterki, który w bardzo przekonujący i prawdziwy sposób przeżywał śmierć mamy, przeprowadzkę i problemy szkolne. Nie mówię, że nie można bohaterów "The Disappearances" nie polubić, ale jeśli szukasz postaci skomplikowanych i niezwykłych, w tej książce ich nie znajdziesz.

   Miałam również problem z rozwiązaniem zagadki Zniknięć. Do pewnego momentu rozwijała się w interesujący sposób i nawiązania do Szekspira dodawały jej smaczku, ale ostateczne jej rozwiązanie było jakieś takie pospieszne i bez fajerwerków. Odniosłam wrażenie, że autorka przestraszyła się zadania, które przed sobą postawiła i postanowiła byle szybciej je zakończyć (może też zabrakło pomysłu na coś bardziej skomplikowanego?).

   Podsumowując, "The Disappearances" jako debiutancka powieść prezentuje się stanowczo na plus pod względem językowym i pomysłu na fabułę, zostawia jednak trochę do życzenia w kwestii bohaterów i zakończenia. Mimo wszystko warto mieć oko na panią Murphy, bo z taką wyobraźnią i językiem może stworzyć jeszcze nie jedną ciekawą opowieść.


tytuł: The Disappearances
autor: Emily Bain Murphy
wydawnictwo: HMH Books for Young Readers
liczba stron: 388



ocena: ★★★☆☆

piątek, 16 lutego 2018

Czytamy klasykę - Akutagawa Ryūnosuke "Japanese Short Stories"

   Z czytaniem klasyki zawsze było u mnie średnio. Powody są różne, najważniejszym z nich jest zwyczajne zmęczenie, które właściwie wyklucza porządne wgłębienie się w dzieło było nie było treściowo i językowo odbiegające od literatury czytanej przeze mnie na co dzień. Zdaję sobie sprawę, że tym sposobem omija mnie wiele wspaniałych utworów, ale poczucie winy i smutek tym spowodowany zazwyczaj bardzo szybko mi mija, wystarczy rzut okiem na górę innych książek, spokojnie czekających na półkach na swoją kolej. Na szczęście pojawiła się cudowna Kirima z jej czytelniczym wyzwaniem!



   Nie mogłam nie wziąć w nim udziału, bo oto pojawił się impuls do zabrania się za siebie i regularne czytanie dzieł klasyki literackiej (gatunków różnych). Postanowiłam, jako prawdziwa, choć lekko zardzewiała japonistka, że na pierwszy ogień pójdzie jeden z mistrzów prozy japońskiej, Akutagawa Ryūnosuke.

   Nazwisko Akutagawa może być obce polskim czytelnikom, choć parę jego opowiadań zostało wydanych w naszym kraju, najczęściej w zbiorach z utworami różnych twórców japońskich. Wielbiciele starego kina japońskiego mogą kojarzyć tytuł "Rashōmon", jedno z wielu arcydzieł Kurosawy Akiry, nie zdając sobie sprawy, że reżyser oparł swój film m.in. na psychologicznej noweli o tym samym tytule, która wyszła spod pióra Akutagawy (a także na opowiadaniu "W gaju" tegoż pisarza). Ten młodo zmarły pisarz (w 1927 roku w wieku trzydziestu pięciu lat popełnił samobójstwo) przez Japończyków uważany jest natomiast za jednego z największych mistrzów krótkich form we współczesnej literaturze tego kraju, a Nagroda Akutagawy od 1935 roku stanowi najważniejszą literacką nagrodę w Japonii.

   "Japanese Short Stories" to zbiór dziesięciu opowiadań, prezentujących to, co w twórczości Akutagawy najciekawsze i najbardziej wyjątkowe: jego niesamowitą wyobraźnię, niekiedy wręcz makabryczną, innym razem groteskowo zabawną, jego uważne spojrzenie na naturę i psychikę człowieka, a także język, którym się posługuje - niekiedy liryczny i zwiewny, innym razem zanurzony w szarej codzienności, szorstki i bezpośredni.

"Byłem przytłoczony absurdalną niedorzecznością nie tylko pracowników gospody, ale człowieka w ogóle. Bo cóż powiesz? Wśród tych, których określamy mianem drani, drobny złodziejaszek jest mniejszym przestępcą niż włamywacz, a kieszonkowiec niż podpalacz. Świat powinien być więc bardziej pobłażliwy w stosunku do mniejszych niż większych złodziei. Ale z człowiekiem tak nie jest. Bardzo często będzie on surowy dla nieznaczącego hazardzisty, kłaniając się równocześnie notorycznemu łotrowi."

   Im więcej czytam utworów japońskich autorów, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to właśnie forma krótkich opowiadań jest najlepszym medium na zrozumienie, a przynajmniej podjęcie próby zrozumienia specyficznego spojrzenia na świat i odczuwania go przez Japończyków. Długie utwory doprowadzały mnie niejednokrotnie do łez znudzenia, a niekiedy wręcz denerwowały na tyle, że miałam ochotę książkę odłożyć i nigdy już po nią nie sięgnąć (Kawabata Yasunari, do ciebie mówię!). Opowiadania Akutagawy (podobnie jak przeczytane w zeszłym roku "Japanese Tales of Mystery and Imagination" Edogawy Rampo) wciągnęły mnie natomiast jak gąbka wodę i nie mogłam ich odłożyć, dopóki nie przeczytałam ich do ostatniej strony.

   Nie wszystkie podobały mi się jednakowo, niezapomniane wrażenie zrobiły na mnie przede wszystkim te z odrobiną makabry tudzież humoru, ale nawet "Gruda ziemi" czy "Genkaku-Sanbo", które skupiały się przede wszystkim na codziennym życiu Japończyków w okresie Meiji i przepełnione były uczuciem zmęczenia, winy i smutku, uważam za niezwykle ciekawe ze względu na spojrzenie na nie Akutagawy, tak bardzo japońskie i tak mało dla nas niekiedy zrozumiałe.

   "Nos" to abstrakcyjna i absurdalna zarazem opowieść o mnichu buddyjskim Zenchim, którego największym problemem jest długi nos (i gdy mówię długi, mam na myśli taki wystający poza dolną wargę, przez co podczas jedzenia uczeń Zenchiego musi go podtrzymywać laską, by nie przeszkadzał), która pokazuje, że nie zawsze to, czego pragniemy jest tym, czego potrzebujemy. "Piekielny parawan", najdłuższy z utworów w zbiorze, przeraził mnie nie na żarty nie tylko swoją tematyką, ale przede wszystkim opisem szaleństwa malarza, który dla swojej sztuki gotowy jest poświęcić życie drugiego człowieka. Z kolei "Heichū, kochliwy geniusz", opowiadanie o Taira no Sadamorim, zwanym japońskim Don Juanem to przekomiczna historia mężczyzny, któremu żadna kobieta nie ma prawa się oprzeć, w związku z czym zakochuje się on w dwórce, jedynej dziewczynie mającej go gdzieś. Sposób, w jaki próbował się biedny Heichū odkochać (powiem tylko jedno słowo - nocnik) mógł powstać tylko w głowie kogoś o bardzo specyficznej wyobraźni i poczuciu humoru. Żeby nie było, przy rozterkach strapionego kochasia wybuchnęłam śmiechem nie raz i nie dwa, a rozmowa dwójki jego przyjaciół o naturze Heichū i całego gatunku kobiecego stanowiła całkiem inteligentne i zaskakujące podsumowanie opowiastki.

"W każdym razie, jeśli chcesz być szczęśliwym, najlepiej pozostań zwykłym człowiekiem."

   O dziwo, największe wrażenie wywarła na mnie najkrótsze, bo zaledwie pięciostronicowe, opowiadanie o wdzięcznym tytule "Mandarynki". Zwyczajna, wiejska dziewczyna rzucająca swoim małym braciom mandarynki z okien pociągu i podróżny, którego nastrój ten prosty obrazek zmienia jak za dotknięciem różdżki - budowa i charakter opowieści nieodparcie kojarzył mi się z haiku, w której to formie zresztą Akutagawa próbował swoich sił. Bardzo japońskie, a mimo to poruszające również moje zachodnie serce, "Mandarynki" to opowiadanie, do którego na pewno nie raz wrócę.

   Krótkie historie Akutagawy nie są literaturą łatwą, gdyż dzieli nas od momentu ich powstania sto lat, na dodatek zostały one w tym konkretnym wydaniu przetłumaczone na angielski przez Japończyka, a więc osobę, dla której język ten nie jest językiem ojczystym. Widać to w dziwacznych konstrukcjach gramatycznych czy niespotykanie użytych idiomach. Wydaje mi się jednak, że ten ostatni fakt działa na korzyść zbioru, gdyż choć niekiedy można się w tym angielskim pogubić, równocześnie przebija z tekstu jego "japońskość".  

   "Japanese Short Stories" to zbiór, po który warto sięgnąć nie tylko po to, żeby poznać choć trochę twórczość jednego z najważniejszych dwudziestowiecznych pisarzy japońskich, ale także po to, by wejść w umysł człowieka pochodzącego z zupełnie innego kręgu kulturowego i dostrzec, że mimo wielkich różnic w postrzeganiu świata, niektóre prawdy są uniwersalne i zrozumiałe dla wszystkich ludzi. 



tytuł: Japanese Short Stories
autor: Akutagawa Ryūnosuke
wydawnictwo: Tuttle Publishing
liczba stron: 240


ocena: ★★★★☆

środa, 14 lutego 2018

Geekowa nostalgia - Ernest Cline "Ready Player One"

   O książce Ernesta Cline'a "Ready Player One" słyszeli chyba wszyscy wielbiciele gier komputerowych, komiksów, filmów i lat 80-tych. Określana mianem jednego z najlepszych debiutów roku 2011, jak i jednej z najlepszych książek s-f ostatnich lat, "Ready Player One" to hołd złożony latom osiemdziesiątym poprzedniego stulecia z ich natapirowaną, kolorową modą i dyskotekową muzyką, a także geekowski hymn pochwalny na cześć gier komputerowych, literatury fantastycznej, filmu światowego i komiksu. Wydawałoby się, że moje malutkie, geekowskie serduszko nie może chcieć niczego więcej. Jak się jednak okazało, nie wszystko złoto co się świeci. Ale po kolei.

   "Ready Player One" opowiada historię Wade'a Wattsa, nastolatka w trudnej sytuacji rodzinnej, mieszkającego częściowo z mającą go gdzieś ciotką, częściowo w starym samochodzie, który dnie i noce spędza w wirtualnym świecie OASIS na poszukiwaniu kluczy do znalezienia Wielkanocnego Jajka Hallidaya. Halliday, ekscentryczny multimiliarder i geek nad geeki, przed śmiercią zamieścił w OASIS filmik, w którym ogłosił, że ten, kto pierwszy znajdzie Jajko, stanie się spadkobiercą jego fortuny. Wade, jeden z milionów gunterów, jak nazywają sami siebie poszukiwacze Wielkanocnego Jajka, poświęca każdą możliwą chwilę na poznawanie popkultury lat 80-tych (ulubiony okres Hallidaya) i poszukiwania, które pięć lat po śmierci Hallidaya przynoszą pierwszy sukces - znalezienie przez Wade'a Miedzianego Klucza. Od tego momentu rozpoczyna się wyścig z czasem, z innymi gunterami, a przede wszystkim z IOI, obowiązkową w tego typu historiach złą organizacją, mającą na celu przejęcie fortuny Hallidaya i zmienieniu utopijnego OASIS w płatne okropieństwo dla najbogatszych.

   Jako geekowa uczta sprawdza się "Ready Player One" w stu procentach. Lata 80-te to czasy mojego dzieciństwa i choć nigdy nie ciągnęło mnie do gier komputerowych (przede wszystkim z braku czasu i braku komputera), fantastyka w wydaniu filmowym, książkowym i komiksowym zawsze była moim oczkiem w głowie. Do dziś pamiętam przerysowywanie postaci z komiksów amerykańskich i europejskich, oglądanie anime na Polonii 1, a później również jeżdżenie na konwenty m&a i fantastyki. Ogromny hołd dla tych czasów, jakim jest opowieść o OASIS i poszukiwaniach Jajka, to zdecydowanie najjaśniejszy punkt książki Cline'a. Łza wzruszenia kręciła mi się w oku przy każdej wzmiance o piosence, komiksie czy anime, które znam i kocham od tak dawna. Nie raz też łapałam się na mówieniu na głos kwestii z takiego czy innego klasyka filmowego i serialowego (poczynając od pierwszej strony i niezbyt w moim wykonaniu udanej imitacji Billa Murreya w "Ghostbusters"). Zaprawdę powiadam Wam, odrobił Cline zadanie domowe na piątkę.

   Niestety, cała reszta przyniosła mi więcej rozczarowań niż radości. Pod względem fabularnym w książce Cline'a dzieje się niewiele, ot typowa historia nastoletniego bohatera, który bierze udział w poszukiwaniach świętego Graala i dzięki swojej inteligencji, wiedzy i szczęściu ostatecznie zdobywa główną nagrodę, sławę i dziewczynę. Kolejne etapy wyścigu o Jajko były dosyć przewidywalne i gdyby nie świetne opisy gier, w których Wade brał udział, wiałoby ze stron książki straszną nudą. Szczerze mówiąc, trzy czwarte historii ciągnęły się w moim odczuciu jak rozciągnięta gumka z majtek i dopiero ostatnie sto stron przyniosło więcej emocji, dzięki czemu wreszcie naszła mnie ochota na kibicowanie Wade'owi i jego przyjaciołom.

   Zarówno Wade, jak i jego OASISowi znajomi to w większości postaci dosyć schematyczne i przewidwalne. Shoto jest tak japoński, jak to tylko możliwe (samuraj i hikikomori w jednym, yay), Art3mis to kolejna dziewczyna, która choć lepiej przygotowana i mająca większą wiedzę niż główny bohater, kończy jako obiekt miłosnych wzdychań Wade'a. Aech to jedyna postać z niespodzianką w całej tej ferajnie. Nie sposób tu jeszcze wspomnieć o Sorrento, wysoko postawionym pracowniku IOI i głównym antagoniście wszystkich gunterów, który jest tak schematyczny w swoim byciu złym i bezlitosnym, że aż śmieszy.

   Po przeczytaniu ostatniej strony czułam odrobinę nostalgii za dzieciństwem, owszem, ale przede wszystkim ulgę, że wreszcie się skończyło. Drogi Odwiedzający, jeśli nie jesteś geekiem w sercu, a lata osiemdziesiąte kojarzą Ci się przede wszystkim z poduszkami na ramionach i młodą Madonną tudzież Michaelem Jacksonem, możesz sobie "Ready Player One" darować. Dla wszystkich tych, którzy spędzają więcej czasu w świecie superbohaterów, animowanych mecha i na pokładzie X-Winga tudzież w Tardisie, niż w szarej codziennej rzeczywistości, książka Cline'a będzie jak znalazł, pod warunkiem obniżenia oczekiwań w stosunku do tego bestsellera. "Ready Player One" otrzymuje ode mnie trzy gwiazdki tylko ze względu na bycie geekowską ucztą i powiewem dzieciństwa.


tytuł: Ready Player One
autor: Ernest Cline
wydawnictwo: Arrow Books
liczba stron: 375



ocena: ★★★☆☆

czwartek, 8 lutego 2018

Nie jesteśmy sami w kosmosie - Sylvain Neuvel "Śpiący giganci"

   Ludzie to dziwne, niekonsekwentne istoty. Z jednej strony wymyślają teorie wiążące starożytne cywilizacje, ruiny i artefakty z istotami pozaziemskimi, z drugiej strony tworzą religie, które  przekonują o wyjątkowości i niepowtarzalności ludzkości i niemożliwości istnienia innych istot inteligentnych (co nie przeszkadza im w rozprawianiu o niebie, piekle, aniołach i diabłach). Z tego powodu gdy zapytasz przeciętnego Kowalskiego, czy jesteśmy sami w kosmosie, prawdopodobnie popatrzy na Ciebie jak na idiotę i stwierdzi, że ufoludki nie istnieją. Co by jednak się stało, gdyby odkryto namacalny dowód na to, że Ziemię odwiedzili kiedyś przybysze z innych planet?

   Sylvain Neuvel w "Śpiących gigantach" przedstawia świat, w którym doszło do odkrycia zmieniającego spojrzenie ludzkości (a przynajmniej jej wtajemniczonej części) na możliwość istnienia życia poza znaną nam częścią wszechświata. W małym miasteczku w Stanach Zjednoczonych odkryta zostaje bowiem ogromna, metaliczna dłoń, pierwsza z wielu, jak się okazuje, części ogromnego robota, którego wiek szacowany jest na kilka tysięcy lat, a konstrukcja wykracza daleko poza to, co jesteśmy obecnie w stanie zbudować. Powstaje specjalna jednostka badająca maszynę i jej możliwości. Początkowo cel tych badań jest ściśle naukowy, ale wkrótce do akcji wkracza wojsko i członkowie zespołu badawczego zaczynają zdawać sobie sprawę, że ich odkrycia mogą zostać wykorzystane do stworzenia broni, jakiej dotąd świat nie widział.

   Przed przeczytaniem "Śpiących gigantów" nasłuchałam się ochów i achów na temat książki Neuvela, jednak po przeczytaniu jestem rozdarta między zachwytem a zawodem. Książkę s-f dziejąca się w całości na Ziemi, w przyszłości nie tak dalekiej, uważam za pomysł świetny i bardzo dobrze przez pisarza wykorzystany. Sposób, w jaki badacze dochodzą najpierw do tego, jak znaleźć, a potem jak uruchomić ogromną kobietę-robota, kolejne etapy szkolenia pilotów, nauka stojąca za tym wszystkim to coś, co pochłaniałam jak gąbka wodę. Istnienie ludzi, którzy wiedzą więcej o pochodzeniu i przeznaczeniu kosmicznej maszyny zaskoczyło mnie, ale i zaciekawiło. Chciałabym więcej dowiedzieć się o reakcjach zwykłych obywateli na wydarzenia międzynarodowe związane z pojawieniem się pozaziemskiej metalowej kobiety (polityczne zagrywki i machlojki mamy okazję oglądać na własne oczy dzięki wywiadom z politykami na najwyższych stanowiskach), ale sama fabuła była na tyle ciekawa, że przeleciałam przez książkę w parę godzin jazdy pociągiem.

   Problemem są dla mnie niestety bohaterowie. Oprócz dwójki, do której za chwilę wrócę, żadna z głównych postaci nie zawojowała mnie na tyle, bym przejęła się jej losem, żadna nie wywołała we mnie większych emocji, mimo że wraz z rozwojem i przyspieszeniem akcji powinna. Nie mogę nawet powiedzieć, że brakuje im charakteru, Neuvel daje nam po prostu za mało informacji na ich temat. Nie pomaga tutaj sposób prowadzenia narracji, która opiera się na transkrypcji zapisu audio rozmów i wywiadów przeprowadzanych przez tajemniczego mężczyznę (nazwijmy go Opiekunem Projektu) z badaczami, wojskowymi i politykami. Osobiście bardzo mi się ten pomysł na stworzenie książki podobał, ale jego wielkim minusem jest właśnie brak możliwości zagłębienia się w procesy myślowe i uczucia bohaterów. Pojedyncze fragmenty dzienników osobistych to zbyt mało.

   Na szczęście istnieją dwie postaci, które w dużej mierze zmniejszyły mój "postaciowy" niedosyt. Pierwszą z nich jest Vincent, jeden z członków zespołu badawczego, odpowiedzialny początkowo za rozszyfrowanie znaków, pozostawionych przez twórców robota. Jego losy jako jedyne wciągnęły mnie na tyle, że czekałam z niecierpliwością na rozdziały mu poświęcone. Drugą osobą, którą bardzo polubiłam jest Opiekun, co szczerze mówiąc stanowiło dla mnie spore zaskoczenie. Tym, którzy oglądali The X-Files może się on kojarzyć z Mężczyzną z Papierosem - postacią, do której nigdy nie mogłam się przekonać, a wręcz jej nie lubiłam. Tutaj natomiast tajemniczy mężczyzna stanowił dla mnie najjaśniejszy punkt całej obsady. Z ogromną władzą, cierpkim humorem i sporą inteligencją, Opiekun ratował nawet słabsze fragmenty opowieści. Nie wiem, jak sytuacja rozwinie się w drugim tomie cyklu, ale w "Śpiących gigantach" nie miałam problemu ze znalezieniem sobie obiektu do kibicowania.

   Książka Sylvaina Neuvela może się spodobać wielbicielom s-f, zwłaszcza tym lubującym się w trochę mniej skomplikowanej i naukowej jej wersji, sprawdzi się również świetnie jako wprowadzenie do tego gatunku dla osób, które swoją przygodę z fantastyką naukową dopiero zaczynają. Nie ma co szukać w niej wielkiego rozwoju osobistego i dojrzewania bohaterów, ale z drugiej strony dostajemy w swe ręce opowieść o wielkim robocie i istotach pozaziemskich, więc nie jest źle. Plus cudowna okładka, która aż prosi się o postawienie gdzieś na widoku i podziwianie.

   Po drugi tom na pewno sięgnę, bo mimo swoich braków lektura "Śpiących gigantów" sprawiła mi wiele przyjemności, a poza tym z chęcią dowiem się więcej o Panu Tajemniczym Opiekunie i budowniczych kobiety-robota.



tytuł: Śpiący giganci
autor: Sylvain Neuvel
cykl: Archiwa Temidy (tom 1)
wydawnictwo: Akurat



ocena: ★★★☆☆

środa, 7 lutego 2018

A to Licho! - Marta Kisiel "Dożywocie"

   Postanowione, od dziś książki, w których nie występuje przesłodkie, naiwne stworzenie z celofanowymi włosami, wyskubanymi skrzydełkami i bamboszkami, dostają ode mnie jedną gwiazdkę mniej! Żarty żartami, ale Licho, bo o nim mowa, to jeden z najjaśniejszych punktów "Dożywocia" Marty Kisiel i gotowa jestem walczyć na miecze świetlne z każdym, kto się z tym nie zgodzi.

   Co my tu mamy... w poetyckim stylu wymoczkowatego młodego pisarza z wąsikiem i diabolicznym uśmiechem, starszego pana w gumofilcach, który zna się na tym i owym, wkurzającego martwego poetę romantycznego, któremu jako jedynemu udało się popełnić samobójstwo po śmierci, macki potwora (a przy okazji mistrza kuchni) z najdalszych otchłani czasu i przestrzeni, utopce lubiące brać kąpiele w wannie, a także Licho, które wbrew swemu imieniu pełni zaszczytną funkcję anioła stróża całego tego bałaganu. Och, byłabym zapomniała o ostropazurzastej Zmorze i różowym króliku z piekła rodem.

   O książce Marty Kisiel naczytałam się na blogach opinii różnych, w przeważającej mierze pozytywnych, ale przyznaję bez bicia, to okładka była ostatecznym impulsem do jej zakupu. Stylistyka taka trochę jak z opowieści o rodzinie Adamsów sprawiła, że po prostu nie mogłam się oprzeć. Z przyjemnością mogę donieść, że tym razem cieszę się ze sroczookładkowej słabej woli. Opowieść o Lichotce przyniosła mi bowiem sporo radości, a także ożywiła wspomnienia z czasów dzieciństwa (o czym za chwilę).

   Co stanowi o sile "Dożywocia"? Przede wszystkim bohaterowie. Niezbyt skomplikowani, wręcz powiedziałabym, że na pierwszy rzut oka w przeważającej mierze trzymający się schematu, w który zostali wpasowani. Pisarz przeżywa męki tworzenia, poeta romantyczny lata z rozchełstaną koszulą i wzdycha z niespełnionej miłości, aniołek częstuje alleluja na prawo i lewo, a stara panna jest tak staropanieńska, jak to tylko możliwe. Równocześnie jednak każda z postaci ma w sobie coś niezwykłego i indywidualnego, co przyciągnęło mnie do niej i kazało polubić, czy tego chcę czy nie. Przykładem może być tu Szczęsny, widmo panicza samobójcy, którego przez większą część książki miałam ochotę zadźgać jego własnym szydełkiem, bo płaczliwych drama queen z zasady nie lubię, a mimo to zależało mi na jego losie (do czego samej przed sobą trudno było mi się przyznać). Nawet Rudolf Valentino, różowy królik doprowadzający głównego bohatera Konrada do szewskiej pasji tudzież spadnięcia ze schodów, u mnie przywoływał uśmiech na twarzy. No i mamy wreszcie Licho, które jest klasą samą w sobie i które powodowało u mnie niepohamowane napady elmirkowatości*.

   Nie sposób nie wspomnieć o poczuciu humoru autorki, przebijającym zarówno z dialogów, jak i z sytuacji, w które co i rusz pakują się nasi bohaterowie. Nie każdemu musi ono przypaść do gustu, ja jednak zaśmiewałam się przy rozmowach (a raczej kłótniach) Konrada z Szczęsnym do rozpuku. Nie sposób również nie wspomnieć opisów zauroczenia panny Aurelii Bercikówny, przy których cieszyłam się, że w pociągu jest zimno i mam na sobie gruby szal tłumiący szaleńcze chichoty, jakie się z mojego gardła wydobywały.

   Jest jeszcze jeden punkt, w którym Marta Kisiel zaskarbiła sobie moje dla niej uwielbienie - bycie z pokolenia Polonii 1. Czułam z tą kobietą ogromne pokrewieństwo duchowe za każdym razem, gdy wtrącała odnośniki do tego, co tworzyło moje dzieciństwo. Tekla z Pszczółki Mai, Daimos i Bamisjanie (aż łza się w oku zakręciła, a serduszko mocniej zabiło 💖)... każdy, kto był dzieckiem w latach 80-tych i 90-tych wie, o czym mówię. Dodatkowo dzielę z pisarką opinię na temat obecnej mody, a każdy opis garderoby Konrada kończył się głośnym, złośliwym rechotem. Pani Marto, brawo!

   Żeby nie było tak całkiem różowo, "Dożywocie" nie ustrzegło się wad, przede wszystkim w samej strukturze książki. Jako jedna spójna całość było zbyt poszatkowane, stanowiło zestawienie luźnych epizodów z życia bohaterów, co samo w sobie nie jest czymś złym, ale o wiele lepiej sprawdza się w zbiorze opowiadań. Którym opowieść o mieszkańcach Lichotki mimo wszystko nie jest, gdyż historia ma wyraźną budowę linearną, z rozwijającym się wątkiem antagonistycznych staruszków i stopniowo odkrywającym ciepłe uczucia do całej szalonej lichotkowej gromadki Konradem. O pewnej schematyczności bohaterów już wspominałam, dodam więc tylko, że jedyną osobą, u której obserwujemy wewnętrzny rozwój jest Konrad, reszta postaci kończy opowieść dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją zastajemy na początku. Osobiście zbytnio mi to nie przeszkadzało, ale dla czytelników oczekujących przemiany i dorastania bohaterów z każdą stroną może być to solą w oku i zmniejszyć przyjemność obcowania z Lichem, Szczęsnym i resztą ferajny.

   Ostatnią część książki stanowi opowiadanie "Szaławiła", które z "Dożywociem" jest luźno związane lokalizacją, w której dzieje się akcja. Także tutaj mamy do czynienia z istotami pozaziemskimi, choć tym razem anioł z alergią na pierze zastąpiony zostaje diabełkiem z wadą wymowy. Autorka ponownie stworzyła ciekawe postaci i pokropiła wszystko sporą dawką humoru, lecz pod względem treści opowiadanie to jest stanowczo poważniejsze w tonie, bo za całym tym ponadnaturalnym szaleństwem kryje się opowieść o trudnych relacjach z rodzicami, o niemożliwości spełnienia ich oczekiwań, o byciu samotnym. Wielu czytelników nie polubiło "Szaławiły", dla mnie jednak było w tej krótkiej historii więcej treści niż w całym "Dożywociu", które podbiło moje serce humorem i postaciami, ale tak naprawdę poza tym nie miało wiele do przekazania.

   Podsumowując, pierwsze spotkanie z Martą Kisiel uważam za udane, pierwszą w tym roku przeczytaną pozycję polskiego twórcy za sukces, a Licho dołącza do moich książkowych ulubieńców. Za niedługo na tapecie "Siła niższa", bo nic tak pozytywnie nie nastraja jak śmianie się z czyichś kłopotów, a Konrad jest wręcz wymarzoną ofiarą losu i w drugiej części może być tylko gorzej (dla niego).

* Znacie Elmirkę? Tę od "mam ochotę go ściskać, tulić, pieścić, kochać"? Bo właśnie w nią się zamieniałam przy każdym pojawieniu się bamboszków.



tytuł: Dożywocie
autor: Marta Kisiel
wydawnictwo: Uroboros
liczba stron: 412


ocena: ★★★☆☆ 1/2

Deszczowy book haul - styczeń 2018 + podsumowanie miesiąca☆ミ

   Jeżeli styczeń potraktować jako zapowiedź tego, jak będzie wyglądał cały rok, to obawiam się, że pod koniec 2018 roku przeczytacie o mnie w gazetach jako o dziewczynie, która zginęła przysypana stosem nieprzeczytanych książek *wzdech* Miałam zacząć spokojnie, tym bardziej, że styczeń był dla mnie miesiącem podróżowania, a co za tym idzie wydawania sporej ilości pieniędzy na przejazdy, jedzenie i pamiątki. Taaak, oszczędność i opanowanie to moje drugie imię...

   Podobnie jak w grudniu minionego roku, w styczniu przybyło na moich półkach dwanaście nowych pozycji, z czego ponownie tylko dwie z nich nie były osobiście zakupione. Przejdźmy do statystyk:
  • dwa e-booki,
  • dwie książki anglojęzyczne (w tym jeden e-book),
  • dziesięć książek wydanych w Polsce (w tym cztery polskich autorów, jak na mnie sytuacja niespotykana).
   Bonito.pl przywitało nowy rok dużymi zniżkami, z czego oczywiście musiałam skorzystać, tym bardziej, że po część z przecenionych pozycji prawdopodobnie nie sięgnęłabym w innym wypadku. W tej części book haulu pojawiła się większość zakupionych książek polskich autorów. Jako że jednym z postanowień noworocznych było czytanie przynajmniej jednej książki rodzimego twórcy na miesiąc, doszłam do wniosku, że wypadałoby wzbogacić biblioteczkę, bym miała po co sięgać. 


   "Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu" Anny Lange to pozycja, którą czytałam w zeszłym roku i która, choć nie wybitna, przyniosła mi sporo radości, przede wszystkim ze względu na fanfikowość głównego bohatera (w pozytywnym tego słowa znaczeniu!).


   Nad "Starą Słaboniową i Spiekładuchami" Joanny Łańcuckiej zachwycałam się już wystarczająco, jeśli jesteście ciekawi mojej opinii, zapraszam do recenzji. Powiem tylko, że czuję potrzebę sięgać po więcej książek z mitologią słowiańską w tle, jakieś propozycje?


   Tomasz Marchewka zadebiutował książką "Wszyscy patrzyli, nikt nie widział" i zebrał za nią mieszane opinie. Niektórzy doceniają tę opowieść za świeżość i niezłą jak na debiut jakość, inni umieszczają ją na liście największych zawodów literackich minionego roku. Ja nic o niej nie wiem, ale spodobała mi się okładka, więc czemu by nie kupić?


   Ostatnią z bonitowych zdobyczy są "Królowie Dary", pierwszy tom cyklu autorstwa amerykańskiego pisarza chińskiego pochodzenia Kena Liu. Lubię grubaśne księgi, lubię klimaty wschodnie, może i tę opowieść polubię?

   Także Empik w styczniu rozpieszczał książkowych maniaków licznymi promocjami i przecenami, i tak oto musiałam, no po prostu musiałam zrobić zakupy księgarniano-internetowe.


   W Empiku stacjonarnym uśmiechnął się do mnie drugi tom przygód chłopca walczącego z Bibliotekarzami. Brandon Sanderson i jego "Alcatraz kontra bibliotekarze. Kości skryby" zaspokoją mój głód sandersonowy w marcu, taki to mam plan czytelniczy.


   Jest, jest, "Dożywocie" Marty Kisiel, o którym tyle się naczytałam (a mimo to nie pamiętam zupełnie, o czym ta książka opowiada). Jaki by nie był środek, okładka mnie przyciągnęła jak lodówka magnez.


   Jak to było, muszkieterowie w wydaniu fantastycznym? Na to się piszę, choć po raz kolejny pamięć mnie zawodzi i nie wiem, czy "Ostrze zdrajcy" Sebastiena de Castella zbierało recenzje na tak czy na nie. Z tego co kojarzę to pierwszy tom cyklu, prawda? Zobaczymy, czy sięgnę po kolejne, ale jestem dobrej myśli.


   Dla odmiany o "Śpiących gigantach" Sylvaina Neuvela tyle się nasłuchałam na zagranicznym booktubie, że opis okładkowy znam niemal na pamięć. Opowieść s-f w formie zapisów wywiadów, badań, itp. to coś, co ostatnimi czasy pojawia się w książkach coraz częściej i wzbudza moje zainteresowanie, a estetycznie zachwycająca okładka jeszcze to zainteresowanie potęguje.

 

   Na zakończenie podsumowania zakupowego dwa e-booki, jeden po polsku, jeden po angielsku (to swoją drogą jedyna pozycja anglojęzyczna w tym miesiącu, czyżby przesyt językowy?). "Idealny stan" Sandersona jest idealny, bo króciutki i jak znalazł będzie do czytania w pracy (w przerwie oczywiście, w przerwie). O drugiej książce - "The Disappearances" Emily Bain Murphy - słyszałam raptem u jednej youtuberki, ale jak amazon daje cenę dwóch dolarów, to ja stwierdzam 'biorę!'. Kryminał? Coś lekko nadnaturalnego? Mieszkanka jednego i drugiego? Dam znać, jak przeczytam.

   W styczniu wreszcie udało mi się spotkać z siostrą, która przywiozła mi prezent świąteczny, czyli pierwszą część "Dawcy przysięgi" Sandersona w polskim wydaniu. Nie żebym już nie przeczytała "Oathbringera" w oryginale w całości, ale Archiwum Burzowego Światła to must have, bez względu na język.

   Na początku wpisu wspominałam o podróżowaniu, już spieszę z wyjaśnieniami. Razem z siostrą wybrałyśmy się w odwiedziny do cioci, która na co dzień mieszka w Stanach, ale z wujkiem kupili parę lat temu dom w Meksyku i wygrzewają tam zmarznięte kości. Wygrzać się wygrzałam, nasłonecznić nasłoneczniłam, parę zdjęć na instagramie zamieściłam, a do domu wróciłam z dwoma meksykańskimi zakładkami do książek i zbiorem opowiadań s-f "Future on Fire" pod redakcją Orsona Scott Carda, które znalazłam na półce z książkami za darmo w jednym z nadmorskich miasteczek. Takie wakacje to ja rozumiem!


   Nowy rok 2018 uważam za czytelniczo i zakupowo otwarty! Mam nadzieję, że w lutym nie będę miała okazji do chodzenia po księgarniach, bo nadrabianie zaległości czytelniczych czas zacząć. Jak minął pierwszy miesiąc roku u Was, drodzy Odwiedzający? Dajcie znać, czy i Wam styczeń zapowiada bogaty w książki rok (a dokładniej pocieszcie mnie, że nie tylko mnie przeraża wizja śmierci pod stosem książek 😂 ).



   Przejdźmy teraz do krótkiego podsumowania miesiąca, którego pisanie to jedno z moich postanowień noworocznych. Postanowiłam się streszczać i połączyć je z bookhaulem, bo też komu będzie się chciało czytać osobny wpis o czymś, co w dużej mierze pojawiło się na blogu już wcześniej w postaci recenzji?

   W styczniu przeczytałam siedem pozycji:

- Megan Whalen Turner "The King of Attolia",
- Scott Lynch "The Lies of Locke Lamora",
- Terry Pratchett "Świat kupek",
- Joanna Łańcucka "Stara Słaboniowa i spiekładuchy",
- Scott Lynch "Na szkarłatnych morzach",
- Juanjo Guarnido, Juan Diaz Canales "Blacksad: Pośród cieni".

   Udało mi się spełnić tym sposobem dwa z moich postanowień noworocznych: przeczytałam książkę polskiej autorki, a także zaliczyłam 1/4 (czyli trzy z dwunastu) nowych pozycji, które przyszły do mnie w grudniu. Niestety, wyzwanie czytelnicze Kirimy dotyczące klasyki nadal nie spełnione, ale jako że mam jeszcze dwa miesiące, aż tak bardzo się tym nie martwię.

   Miłego, zaczytanego lutego życzę Wam wszystkim, drodzy Odwiedzający, i trzymam kciuki za powodzenie Waszych wyzwań na 2018 rok!