sobota, 30 września 2017

Najsympatyczniejszy komisarz Włoch - Donna Leon "Śmierć na obczyźnie"

   Był okres w moim życiu, gdy zaczytywałam się we wszystkich możliwych kryminałach, które wpadły w moje ręce. Niektóre z nich były gorsze, inne lepsze, ale zazwyczaj łączyła je postać głównego policjanta-detektywa, mającego nosa do odkrywania tego, czego nie dostrzegają inni. Większość tych panów łączyło jeszcze parę innych cech - wszyscy byli po przejściach, które spowodowały ich zgorzknienie i brak wiary w ludzi, wielu z nich zresztą z natury było osobami niezbyt sympatycznymi, a ich życie osobiste zazwyczaj balansowało na linii upadku lub wręcz dawno już legło w gruzach. Obraz policjanta wyłaniający się z wielu współczesnych kryminałów jest więc dosyć smutny i pesymistyczny. Tak się do takiego typu głównego bohatera przyzwyczaiłam, że książka Donny Leon zaskoczyła mnie pod tym względem niezwykle pozytywnie. Ale po kolei.

   Akcja "Śmierci na obczyźnie" rozgrywa się w ostatnim dwudziestoleciu dwudziestego wieku w Wenecji, mieście znanym z tysięcy kanałów, tworzących urokliwe wodne uliczki, Bazyliki św. Marka i szalonego, kolorowego karnawału. Pewnego ranka w jednym z kanałów znalezione zostaje ciało młodego mężczyzny, jak się okazuje później amerykańskiego żołnierza. Sprawa trafia w ręce komisarza Brunettiego, który powoli odkrywa, że forsowana przez zwierzchników teoria o napadzie rabunkowym nie trzyma się kupy i jest tylko zasłoną dla czegoś o wiele poważniejszego, w co zamieszana jest zarówno włoska mafia, jak i armia Stanów Zjednoczonych.

   Książka Donny Leon traktowana jest jako kryminał, ale ja uważam ją raczej za powieść obyczajową z kryminalnym twistem. Nie ma tu szybkich pościgów (być może spowodowane jest to umieszczeniem akcji w mieście, w którym dróg jest jak na lekarstwo), efektownych strzelanin czy mrożących krew w żyłach opisów zwłok. Akcja rozwija się powoli, stopniowo, fakty wychodzą na światło dzienne jakoś tak naturalnie i bez pośpiechu. Poznajemy za to samą Wenecję, która jawi się nam jako miasto niewielkie, w którym każdy zna każdego i wielkie tajemnice są czymś niespotykanym i niecodziennym, choć oczywiście istnieją, jak przekonujemy się z każdym kolejnym rozdziałem.

   No i wreszcie dochodzimy do postaci głównego bohatera. Komisarz Brunetti jest zwykłym mężczyzną, bynajmniej nie supermanem. Rzadko nosi ze sobą broń, często spotkać go za to można, gdy popija z podwładnymi kawę. Ma cudowną, ciepłą żonę i dwójkę udanych dzieci (starszy syn sprawia trochę kłopotów, jak to nastolatek, młodsza córka jest molem książkowym, co odziedziczyła po matce, która wykłada literaturę na uniwersytecie). Sam również jest ciepłym, dobrym człowiekiem. Oczekiwaliście mrukliwego, niesympatycznego super komisarza z mroczą przeszłością? Brunetti was pozytywnie rozczaruje. Po raz pierwszy spotkałam się z policjantem, który oficjalnie chwali swoich podwładnych, docenia ich wysiłek włożony w rozwiązanie sprawy, pisze pochwalne notki w akta, a gdy rozmawia z innymi, zawsze stara się odczytać ich uczucia i pokierować rozmowę tak, by nie powodowała negatywnych reakcji. Zachwyciło mnie to, że nawet w trakcie rozwiązywania sprawy potrafi szukać piękna w swoim ukochanym mieście, a gdy praca wyrywa go z domu na dłużej, stara się to rodzinie wynagrodzić. Oczywiście nie wszystko jest różowe i radosne, bo nie istnieje człowiek, którego życie jest całkowicie pozbawione problemów, ale komisarz Brunetti podchodzi do przeciwności losu z optymizmem. Jego rozmowy z żoną to prawdziwe perełki, sympatyczne, zabawne i tak rodzinnie ciepłe.

   Dla kogo jest ta książka? Dla tych wszystkich, którym nie zależy na szybkiej akcji i wolą zanurzyć się w jej tło obyczajowe, a rozwój wydarzeń śledzić oczyma najsympatyczniejszego policjanta, jakiego można znaleźć w świecie kryminałów. Ja daję "Śmierci na obczyźnie" trzy i pół, a nie cztery gwiazdki tylko ze względu na to, że rodzice zapewniają mnie, że to najsłabsza część w cyklu, a także ze względu na bardzo powolne tempo rozwoju wydarzeń. Z pewnością jednak po kolejne przygody komisarza Brunettiego sięgnę z przyjemnością.


tytuł: Śmierć na obczyźnie
autor: Donna Leon
wydawnictwo: Noir Sur Blanc
ilość stron: 312


ocena: ★★★☆☆ 1/2



poniedziałek, 25 września 2017

Gdy tylko wspomnienia pozostają - Adam Silvera "History Is All You Left Me"

   Jak żyć, gdy ukochana osoba umiera? Jak znaleźć ukojenie, gdy każdy kąt przypomina nam o szczęśliwych chwilach, a każde zdjęcie czy osobista drobnostka jest jak sztylet wbijający się w serce? Jak patrzeć w przyszłość, w której u naszego boku istnieje tylko pustka, niespełnione nadzieje i niezrealizowane marzenia?

   Griffin, nastoletni bohater książki Adama Silvera "History Is All You Left Me" próbuje znaleźć odpowiedź na te pytania po śmierci swojego byłego (i pierwszego w życiu) chłopaka Theo, który tonie niedaleko jednej ze złotych, słonecznych, kalifornijskich plaż. Griffin walczy nie tylko z depresją, ale również z  pogłębiającymi się zaburzeniami obsesyjno-kompulsyjnymi (OCD) oraz głęboko skrywanym poczuciem winy. Jakby tego było mało, na pogrzebie Theo zjawia się również Jackson, obecny chłopak zmarłego i powód, dla którego historia Griffina i Theo skończyła się tak a nie inaczej.

   Opowieść o pierwszym zakochaniu, przyjaźni, a później walce w depresją poznajemy z perspektywy Griffina. Adam Silvera zdecydował się na narrację pierwszoosobową, a równocześnie prowadzi ją na zasadzie monologu/rozmowy głównego bohatera ze zmarłym Theo. Dzięki temu zabiegowi czytelnik wie, że ma do czynienia z narratorem nieobiektywnym, który sam przed sobą kłamie i wiele rzeczy ukrywa, przez co ostateczna odsłona wszystkich faktów tym bardziej zaskakuje i porusza. Okazuje się bowiem, że Theo nie do końca był tak pozytywną postacią, jak można by sądzić, relacje między nim, Griffinem i Jacksonem, a także między Grifem, Theo i ich przyjacielem Wadem były bardziej skomplikowane, niż się na początku wydaje, a i sam główny bohater popełnił wiele błędów, które zaważyły na przyszłości wyżej wymienionych.

   "History..." jest książką młodzieżową, porusza jednak tematy, z którymi poradzić nie umie sobie także wielu dorosłych. Śmierć najbliższej osoby, depresja i choroba psychiczna - u Silvery ubrane w młodzieżowy język, rozbrzmiewający w szkolnych korytarzach i uniwersyteckim akademiku - to coś, czemu większość z nas będzie musiała stawić czoło. Historia Griffina pokazuje, że walka z sobą samym to najtrudniejsza część leczenia zranionego umysłu i serca. Najtrudniejsza, ale nie niemożliwa.

 
tytuł: History Is All You Left Me
autor: Adam Silvera
wydawnictwo: Soho Teen
ilość stron: 320



ocena: ★★★★☆

sobota, 23 września 2017

Błędy przeszłości i koniec świata - Erika Johansen "Losy Tearlingu"

   Czy wiecie, że dzisiaj, w sobotę dwudziestego trzeciego września, ma się podobno skończyć świat? I to w iście wybuchowy sposób, ponieważ uderzyć w kulę ziemską ma wielka asteroida. Tak to sobie z Apokalipsy św. Jana wydumał amerykański pisarz David Meade (choć innych wieszczów jest sporo, wystarczy otworzyć "internety"). Cóż, pozostaje nam zapiąć pasy i przygotować się na ostrą jazdę bez trzymanki... aż do następnej przepowiedni.

   Niektórzy końca świata upatrują w kosmosie, jednak dla Kelsea nie przybiera on jednej, konkretnej postaci. Może jest nim Szkarłatna Królowa, która więzi dziewczynę w swoich lochach? Może raczej okrutny, czarny cień, pałający nienawiścią do wszystkiego, co żywe? Mortmesneńskie wojska? Chciwy, bezlitosny Kościół?  A może tajemnicze, przerażające istoty, które zaczynają siać coraz większe zniszczenie w wioskach i miasteczkach obu królestw? Każda z tych opcji napawa młodą królową przerażeniem i rozpaczą, a jak by tego było mało, ponownie dostaje się we władzę wizji, tym razem dotyczących upadku Miasta stworzonego przez Williama Teara.

   "Losy Tearlingu" to ostatnia część fantastyczno-dystopijnej trylogii Eriki Johansen. Dowiemy się w niej, dlaczego istnieją dwa szafiry Teara, jak potoczyły się dalsze losy Lily i pozostałych uciekinierów ze starego świata, a także kim jest mroczna istota, która zagraża królestwom Tearlingu i Mortmesne. Zobaczymy agonię Demesne i Nowego Londynu i razem z Kelsea staniemy przed wyborem, który może doprowadzić świat do chaosu, a wszystkich bohaterów do śmierci.

   Wiele osób nie lubi ostatnich tomów trylogii i potrafię to zrozumieć. Często wyobrażenia czytelnika na temat tego, jak opowieść powinna się zakończyć, nie pokrywają się z wizją pisarza, powodując niechęć tego pierwszego, oburzenie, a nawet złość, rzucanie książką o ścianę i przysięganie na groby przodków, że już nigdy po nic napisane przez tego autora nie sięgnie. Ja jednak należę do grupy, która potrafi znaleźć satysfakcję w każdym zakończeniu, nawet takim, które zostawia mnie ze smutnym uśmiechem na ustach i kłuciem w sercu. Słodko-gorzkim rozstaniem była dla mnie końcówka "Powrotu króla", tak też zakończyła się trylogia o "Z mgły zrodzonym". O dziwo, do słodko-gorzkiego wora wrzucę również "Losy Tearlingu". Nie będę zdradzać zakończenia, powiem tylko, że choć zupełnie się go nie spodziewałam i zaskoczyło mnie całkowicie, nie potrafię sobie równocześnie wyobrazić innego, mimo drzazgi w sercu i bólu po stracie bohaterów, z którymi się zżyłam i których polubiłam.

   Podsumowując całą trylogię o świecie Tearlingu - polecam z całego serca. Erika Johansen stworzyła plejadę ciekawych postaci (Kelsea z trzeciego tomu to znowu ta dziewczyna, która zrobiła na mnie takie wrażenie w części pierwszej) i ciekawą mieszankę gatunków fantastyki i dystopii, a wszystko to łączy sprawne i lotne pióro autorki. Opowieść o Tearlingu to nie tylko wciągająca i dynamiczna historia, ale także ostrzeżenie, że odrzucanie i zapominanie przeszłości prowadzi do powtarzania tych samych błędów i w rezultacie do bólu, okrucieństwa i zniszczenia.


tytuł: Losy Tearlingu
autor: Erika Johansen
wydawnictwo: Galeria Książki
ilość stron: 519


ocena: ★★★★☆

środa, 20 września 2017

Gdy Kopciuszek jest geekiem - Ashley Poston "Geekerella"

   Myślę, że nie ma osoby, która nie zna bajki o Kopciuszku. Czy to w wersji disnejowskiej, czy też bardziej mrocznej braci Grimm, każdy w jakimś momencie swojego życia zetknął się z opowieścią o osieroconej dziewczynce zwanej Kopciuszkiem, która na co dzień zmaga się z życiem pod jednym dachem z okropną macochą i jej dwiema rozpuszczonymi córkami, a która pewnego dnia za sprawą wróżki udaje się na bal i tam zdobywa serce księcia. No i nie zapominajmy o szklanym pantofelku! Ashley Poston postanowiła opowiedzieć popularną baśń na nowo, osadzić ją w znanych nam realiach, a z Kopciuszka zrobić zwykłą nastolatkę o dosyć niezwykłych zainteresowaniach. Co wyszło z takiego miszmaszu? No i co z księciem? I jakim sposobem wplątać w to ten nieszczęsny pantofelek (powiedzmy wszak szczerze, mało kto w swojej szafie posiada szklane obuwie)?

   "Geekerella" opowiada historię Elle Wittimer, która razem z macochą i dwoma przybranymi siostrami mieszka w domu pozostawionym jej przez zmarłego ojca. Nie ma najłatwiejszego życia, bo Catherine traktuje przybraną córkę jak darmową pomoc domową, a siostry bliźniaczki Calliope i Chloe dokładają sił, by Elle czuła się obco we własnym domu. Dziewczyna odetchnąć może jedynie w pracy, gdyż w tajemnicy przed macochą zatrudniła się w Magicznej Dyni - jedzeniowozie serwującym wegański fast-food. Życie Elle umilają jedynie wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa z rodzicami, zwłaszcza z tatą, i oglądane na okrągło powtórki "Starfield", ukochanego serialu science-fiction. W dniu, w którym rozpoczyna się opowieść, w telewizji ogłaszają obsadę do nowej odsłony serialu i ku zgrozie Elle rolę Księcia Carmindora dostaje bożyszcze nastolatek Darien Freeman. Poruszona do żywego dziewczyna siada przed komputerem i na swoim blogu pisze krótki, dosadny wpis, w którym nie owijając w bawełnę daje do zrozumienia, co myśli o wyborze Dariena, o jego zdolnościach aktorskich i o fiasku, jakim może się przez to okazać nowa odsłona "Starfield". Elle nie wie, że Darien w skrytości serca jest dokładnie takim samym geekiem jak ona, a rola Carmindora napełnia go zarówno szczęściem, jak i ogromnym przerażeniem...

   Historia "Geekerelli" opowiedziana jest z perspektywy Elle i Dariena, a ich rozdziały się przeplatają. Zabieg ten pozwolił Ashley Poston na pokazanie tych samych wydarzeń z dwóch zupełnie różnych punktów widzenia. Dzięki temu poznajemy dobrze nie tylko dwóch głównych bohaterów, ale i dwa zupełnie różne światy - ten fanowski, zamknięty w czterech ścianach pokoju, żyjący w fandomowych otchłaniach internetu, jak i ten profesjonalny, producencki, traktujący temat "Starfielda" jako okazję do zrobienia pieniędzy i wybicia się w świecie filmowym.

   Wracając do bohaterów - przyznaję bez bicia, dawno już nie polubiłam tak bardzo żadnych postaci książkowych. I to nie dlatego, że są oni jakoś wyjątkowo dobrze wykreowani, że za ich pomocą poruszane i przedstawiane są ważkie tematy dotyczące życia, śmierci, bla bla bla. Polubiłam ich, bo są bezpretensjonalnie sympatyczni, zachowują się jak typowe nastolatki, na których barkach nie leżą losy świata (no, chyba że fanowskiego świata "Starfielda"), a poza tym są stuprocentowymi geekami, dla których wymyślony, kosmiczny świat serialu jest bardziej niemal realny niż ten rzeczywisty. To właśnie najbardziej w nich lubię, tę fanowską duszę i fantazję, te odnośniki do fandomowego wszechświata, w którym Frodo i Sam wędrują po Mordorze, a Kapitan Ameryka obiega Sama Willsona zawsze z lewej strony. W Elle, przygotowującej się do cosplayu na ogromnym konwencie ExcelsiCon, widzę siebie sprzed x-lat, kiedy namiętnie rozkminiałam, jak by tu przebrać się za Piccolo z "Dragon Balla"; czuję bój Dariena za każdym razem, gdy współpracownicy przypominają mu, że "Starfield" to TYLKO film, a na fandomowe odnośniki w rozmowie reagują nieruchomym, nic nie rozumiejącym spojrzeniem.

   Fandomowe wstawki to w ogóle ciekawa sprawa, bo w tej książce stanowiły one według mnie ogromny plus, nadawały fanowskiego smaczku każdej rozmowie i każdemu opisowi. Równocześnie podczas czytania przypominałam sobie książki Kinga, który także uwielbia co i rusz wplatać w swoją prozę odnośniki do popkultury, które jednak zawsze ogromnie mnie u niego irytowały. Tak sobie myślę, że różnica polega na tym, że te popkulturowe wstawki w "Geekerelli" są mi bliskie i czytałam o nich z uśmiechem na ustach, u Kinga natomiast są one zbyt amerykańskie, zbyt odległe tematycznie, żebym mogła się przy nich dobrze bawić.

   Co z historią Kopciuszka, zapytacie. Jest, a jakże. Nie ta disnejowska, ale i nie ta braci Grimm. Ashley Poston oprała się bowiem na wersji znanej nam z filmu "Ever After" ("Długo i szczęśliwie" w wersji polskiej) z Drew Barrymore. Mamy tu wszystko (no, może za wyjątkiem dobrej wróżki, choć Sage, koleżanka Elle godnie ją zastępuje) - dyniową karocę w postaci Magicznej Dyni, bal i prawdziwego księcia, wszak Carmindor jest Księciem z dużej litery, a nawet szklany pantofelek.

   Czy "Geekerella" jest książką przełomową, o której następne pokolenia będą mówić i pisać prace magisterskie? A skąd! Język Ashley Poston jest prosty, bardzo młodzieżowy i potoczny, historia niezbyt oryginalna, bohaterowie jakich wielu na kartach pozycji młodzieżowych. A mimo to polecam tę książkę z czystym sercem. Przyniosła mi wiele wzruszeń i radości, a moje geekowskie serduszko rosło i rosło z każdym kolejnym odnośnikiem do Gwiezdnych Wojen, Władcy Pierścieni, Czarodziejki z Księżyca i Batmana. Scena na balu ze starfieldowym salutem przyprawiła mnie o ciarki. I choć znając opowieść o Kopciuszku wiedziałam od samego początku, jak skończy się historia Elle i Dariena, przeżywałam ją z nie mniejszym entuzjazmem i wypiekami na twarzy.

   Recenzja ta nie jest obiektywna, przyznaję bez bicia. Na pewno można znaleźć wiele niedociągnięć fabularnych czy językowych, można pewnie ubolewać nad brakiem zaskoczeń i zbyt ścisłym trzymaniem się historii Kopciuszka. Można, ale ja tego nie zrobię. "Geekerella" przemówiła do mnie swoim nieskruszonym fangirlizmem i miłością do świata fandomu, i myślę, że każdy, kto ma w sobie choć odrobinę geeka, odbierze tę historię podobnie.


tytuł: Geekerella
autor: Ashley Poston
wydawnictwo: Quirk Books
ilość stron: 320



ocena: ★★★★☆

sobota, 16 września 2017

O nauce, wojnie, miłości i życiu - Irena Cieślińska "Pani inżynier od życia. Rozmowa z Magdaleną Fikus"

   Moja rodzina to zbiór nie tylko ciekawych osobowości, ale również grupa namiętnych wielbicieli książek. Nie wiem, co czytać? Tata i siostra zawsze mają jakiś interesujący kryminał na podorędziu, a mama wygrzebie perełkę poświęconą muzyce, kompozytorom lub po prostu wyjątkowym ludziom. To właśnie dzięki niej sięgnęłam po pozycję, o której jest ta recenzja.

   "Pani inżynier od życia" to rozmowy Ireny Cieślińskiej z Magdaleną Fikus, profesor Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN, która równocześnie zasłużyła się jako popularyzatorka nauki i współtwórczyni Festiwalu Nauki, odbywającego się od 1997 roku.

   Rozmowy zebrane są w rozdziały tematyczne, a to poświęcone wspomnieniom pani profesor z czasów wojny, a to rozważaniom na temat miłości, ambicji, życia. Możemy na przykład dowiedzieć się od pani Magdaleny, jak wyglądało prowadzenie badań na uniwersytecie w latach 60-tych, 70-tych i 80-tych. Te rozdziały zafascynowały mnie
wyjątkowo, gdyż jako kompletny matoł w naukach ścisłych bałam się, że niewiele z nich zrozumiem, a tu okazało się, że pani profesor nie tylko mówi na ten temat jasno i przejrzyście, ale również bardzo łatwym i przystępnym językiem. Równocześnie przebija z tych rozmów wielka pasja do nauki, pasja, która pozwoliła Magdalenie Fikus radzić sobie podczas przeprowadzanych badań z różnymi problemami, przede wszystkim z brakami sprzętowymi, ale również z twardymi głowami niektórych naukowców. Czytając tak sobie myślałam, że to cud, że w ogóle w takich warunkach udało się doprowadzać jakiekolwiek badania do końca. W pamięć zapadła mi taka oto anegdota:

"Komórka jest malutka, nawet jeśli ulega jakimś deformacjom pod wpływem pola elektrycznego, to pozostaje pytanie, jak te deformacje zmierzyć. (...) Podłączaliśmy więc do mikroskopu kamerę, rzucaliśmy obraz na ekran i mierzyliśmy linijką. Kiedy nasze badania przedstawiałam na międzynarodowych konferencjach, ludzie (...) patrzyli na mnie co najmniej ze zdziwieniem. Oni mieli analizatory komputerowe i to, co ja ze współpracownikiem robiłam przez trzy dni, oni mieli podane w czasie rzeczywistym (...)"

   Oczywiście nie samą nauką człowiek żyje. Pani profesor opowiada więc o swoim życiu rodzinnym, o miłości, o walce o zdrowie córki, o poczuciu bólu po stracie bliskich osób. Wspomina lata wojenne, późniejsze studia na uniwersytecie w Odessie i Moskwie. Dzieli się z nami swoimi przemyśleniami dotyczącymi roli rodziny w kształtowaniu dziecka, a także o szkole i procesie nauczania, z którymi zgadzam się całym sercem.

"Szkoła nie musi mówić o wszystkim. Wystarczy, żeby uczeń wiedział, jak znaleźć to, co mu jest potrzebne. Szkoła powinna uczyć się uczyć i uczyć rozmawiać - wtedy oczywiście będzie też uczyć myśleć."

   Obie panie, zarówno Magdalena Fikus, jak i Irena Cieślińska, są związane z naukami ścisłymi i to widać po sposobie prowadzenia rozmowy - zdarza się, że prowadząca wywiad nie dopytuje się o wytłumaczenie takiego to a takiego terminu naukowego, gdyż ewidentnie wie, co on oznacza. Ja, jak już wspomniałam, jestem naukowym matołkiem, przez co czasami musiałam zapytać o poradę wujka Googla, niemniej jednak nie przeszkadzało mi to w ogóle w odbiorze książki, dlatego myślę, że nawet osoby ukierunkowane raczej humanistycznie mogą bez strachu sięgnąć po tę książkę i dowiedzieć się nie tylko o tym, czym jest enzym restrykcyjny i metylacja, ale również dlaczego noszenie końskiego ogona w Moskwie lat pięćdziesiątych było czymś niezwykłym, oraz dlaczego półka ketchupu w zwykłym sklepie na rogu w Stanach Zjednoczonych potrafiła wywołać szok.

   Jednym słowem - polecam!


tytuł: Pani inżynier od życia. Rozmowa z Magdaleną Fikus
autor: Irena Cieślińska
wydawnictwo: Wydawnictwo Czarne
ilość stron: 216


ocena: ★★★★☆



piątek, 15 września 2017

Druga osoba w głowie? Drugie tyle problemów - Erika Johansen "Inwazja na Tearling"

   Istnieje pewna zasada, która sprawdza się w dziewięciu przypadkach na dziesięć, jeśli chodzi o drugie tomy trylogii: mogą być one albo najlepszymi częściami cyklu, albo wręcz przeciwnie. Powiedzmy sobie jednak szczerze, autor nie ma najłatwiejszego zadania, na co składa się parę czynników:

- po pierwsze, jeżeli poprzeczka została postanowiona wysoko na początku trylogii, nie jest łatwo napisać taką jej kontynuację, która dorówna jakością pierwszemu tomowi i tak samo spodoba się czytelnikom,
- po drugie, środkowe części cyklu zazwyczaj mają za zadanie rozwinąć akcję (często niestety kosztem jakości fabuły) lub wręcz przeciwnie, spowolnić ją, a skupić się na rozwoju charakterologicznym postaci,
- po trzecie, każda zmiana w bohaterach musi być dobrze przedstawiona, mieć konkretne podstawy, a przede wszystkim sens, inaczej nie przemówi do czytelników, którzy zdążyli już pokochać postaci występujące w pierwszym tomie i mają w głowie dokładny obraz tego, jak powinny się one zachowywać i myśleć,
- po czwarte, nowi bohaterowi mają trudne zadanie, bo są o jedną książkę w tyle w wyścigu o miłość/nienawiść czytelników.

   Oczywiście zasady te nie rządzą trylogiami w stu procentach, ale przeczytałam ich wystarczająco wiele, by je zauważyć. Muszę tu zaznaczyć, że nie oznacza to, iż drugich tomów nie da się polubić, wręcz przeciwnie. Chciałam jedynie pokazać, jak trudne zadanie stoi przed autorem.

   Jak zatem poradziła sobie Erika Johansen w swojej fantastycznej opowieści o świecie Tearlingu, młodej królowej Kelsea i wojnie, która puka do wrót jej zamku?

   W "Inwazji na Tearling" śledzimy dalsze losy Kelsea, która żyje pod coraz większą presją wojny ze Szkarłatną Królową. Towarzyszymy królowej, członkom Straży Królewskiej oraz innym bliskim jej osobom, żyjącym w stolicy Tearlingu w coraz trudniejszych warunkach i w coraz większym strachu. Nie tylko nadchodząca wojna z Mort dręczy dziewczynę, wewnątrz Tearlingu panuje bowiem rozłam, spowodowany m.in. przez nowo wybranego przywódcę Kościoła Bożego. Jakby tego było mało, Kelsea zaczynają nawiedzać wizje świata, którego nie zna nikt (lub prawie nikt) ze współcześnie żyjących - świata sprzed Przeprawy...

   Zacznijmy od plusów. 

   W "Inwazji..." poznajemy nowych bohaterów, z których najważniejszą jest Lily, młoda kobieta, żyjąca w czasach przed Przeprawą. Uwięziona w małżeństwie z okrutnym egoistą Gregiem, nie mająca właściwie własnego życia, pewnego dnia ratuje życie dziewczynie należącej do Separatystów, co stawia cały jej świat na głowie. Lily jest zupełnym przeciwieństwem Kelsea - zahukana, słaba, żyjąca w ciągłym strachu. A mimo to utorowała sobie drogę do mojego serca już od pierwszych stron jej poświęconych. O pozostałych nowych postaciach - Williamie Tearze (tak, tym, od którego nazwiska wzięła się nazwa Tearlingu) i Jonathanie, ochroniarzu  Lily (który okazuje się być kimś więcej), wiemy niewiele, stanowią oni jednak ważne ogniwo łączące dwa światy.

   Więcej dowiadujemy się za to o bohaterach znanym nam już z poprzedniego tomu. Poznajemy szczegóły z tajemniczego dzieciństwa Buławy, zaprzyjaźniamy się z Aisą, wojowniczą córką Andalie, dowiadujemy się o niezwykłych zdolnościach tej ostatniej. Również Szkarłatna Królowa staje się postacią z krwi i kości, której nie obce są słabość i strach, lecz która się im nie poddaje i bezpardonowo dąży do zwycięstwa. Grono bohaterów negatywnych powiększa się o wspomnianego wcześniej Grega, szowinistycznego bydlaka, i o Andersa, Ojca Najświętszego Kościoła Bożego, którego okrucieństwo zdaje się nie znać granic.

   Erika Johansen zrobiła w "Inwazji..." coś niezwykle ciekawego, mianowicie rozszerzyła przynależność gatunkową swojej książki, która dzięki rozdziałom poświęconym Ameryce sprzed Przeprawy staje się równocześnie opowieścią dystopijną. Uważam ten zabieg za niezwykle udany, dodał on bowiem fascynującego smaczku do już i tak ciekawego świata Tearlingu.   

   Co do minusów... Kelsea i jej przemiana. Gdzie się podziała ta dobra, odważna dziewczyna, która potrafiła podejmować trudne decyzje, ale równocześnie słuchała dobrych rad otaczających ją ludzi? W jej miejsce pojawiła się zimna, nieco samolubna kobieta, mająca opinie innych gdzieś. Rozumiem, że życie równocześnie w świecie Tearlingu i w głowie Lily musiało na nią wpłynąć, podobnie jak jej spotkanie z mroczną istotą, której tak obawia się Szkarłatna Królowa. Mimo to zmiany zaszłe w Kelsea nie do końca mnie przekonują i straciła ona w moich oczach wiele. Nadal jej kibicuję i chcę jej zwycięstwa, ale równocześnie podczas czytania wiele razy miałam ochotę trzepnąć ją po głowie.

   Mimo tego ostatniego punktu, "Inwazję na Tearling" uważam za godną kontynuację pierwszego tomu, wolniejszą i bardziej mroczną, ale nadal ciekawą i wciągającą. Ponad pięćset stron przeczytałam w jeden dzień i gdyby nie to, że pojutrze wylatuję, a trzeci tom to ponownie grubaśna cegła, wzięłabym ją w ręce już dziś i pal licho spanie. 


tytuł: Inwazja na Tearling
tytuł oryginału: The Invasion of the Tearling
tłumaczenie: Izabella Mazurek
wydawnictwo: Galeria Książki
ilość stron: 560


ocena: ★★★☆☆ 1/2

poniedziałek, 11 września 2017

Jak być (lub nie) siatkarzem - Łukasz Kadziewicz "Kadziu. Siatkówkia & Rock'n'Roll"

   Rok 2006, jeden z najlepszych w moim życiu, bo spędzony częściowo w Japonii. Podróże przeplatane nauką, początki obsesji karaoke i przepyszne jedzenie, po prostu raj. Wśród cudownych wspomnień znajduje się również jedno dotyczące ulubionej dyscypliny sportowej, jaką jest siatkówka. Do dziś pamiętam osiemnasty dzień listopada (no dobrze, datę musiałam sprawdzić;P), kiedy to w mieszanej polsko-japońskiej grupie zjawiłam się w Saitama Super Arena, by dopingować polską drużynę w meczu przeciwko Argentyńczykom. Co się wtedy nakrzyczałam i namachałam reprezentacyjnym szalikiem to moje. Mecz zakończył się wynikiem 3:0 dla drużyny z Polski, a całe mistrzostwa srebrnym medalem. Wśród "srebrnych" chłopców znajdował się również Łukasz Kadziewicz, przez kibiców i kolegów zwany Kadziem, postać barwna, ciekawa, ale również trochę kontrowersyjna, wokół której sporo się działo.

   Przeskakujemy parę lat do przodu i spotykamy Kadziewicza w innej, ale nadal związanej z siatkówką roli - roli komentatora sportowego. Jak potoczyły się losy Kadzia, co działo się między srebrnymi mistrzostwami w Japonii a studiem sportowym w telewizji? Na szczęście nie musimy się wysilać pamięci czy szukać informacji w wikipedii, ponieważ zawodnik sam postanowił nam o tym opowiedzieć.

   "Kadziu. Siatkówka & Rock'n'Roll" to autobiografia napisana przez Łukasza Kadziewicza wspólnie z Łukaszem Olkowiczem, w której możemy śledzić losy siatkarza od początków jego kariery w klubie AZS Olsztyn, poprzez igrzyska olimpijskie w Atenach i zakończone sukcesem mistrzostwa świata w Japonii, aż po ostatnie lata jego kariery, które nękany licznymi kontuzjami spędzał często na ławce rezerwowych. Nie jest to jednak tylko opowieść sportowca, opisująca tylko i wyłącznie treningi i mecze. Kadziu to wielka (nie tylko wzrostem) osobowość, imprezowicz i narwaniec, i w swojej autobiografii nie ukrywa również tej ciemniejszej strony swojego życia. Ilość mebli i sprzętów domowych/hotelowych wyrzuconych przez niego i jego kumpli fascynuje i przeraża za razem. To właśnie on, w towarzystwie kolegów z reprezentacji - Krzysztofa "Igły" Ignaczaka i Andrzeja "Grubego" Stelmacha - zwieszony został w prawach reprezentanta za niesportowy tryb życia. To także człowiek, który będąc nadal zawodnikiem, zdecydował się na spróbowanie swoich sił w "Tańcu z gwiazdami", mimo zerowego doświadczenia w tej dyscyplinie.

   Książka napisana jest prostym, potocznym językiem, dzięki czemu czytając odnosiłam wrażenie, jakbym słucha wspomnień siatkarza, siedząc z nim w kawiarni przy kawie i zajadając ciastko. Kadziewicz umie posługiwać się słowem, ale nie sili się na górnolotność i poetyckość. Niejednokrotnie wybuchałam śmiechem powodowanym barwnymi, autoironicznymi porównaniami i zabawnymi opisami jego kolegów z szatni. Przykład? Ze wspomnień o Piotrku Gabrychu:

"Wyglądał jak stara budka telefoniczna. Ważył dobrze ponad sto kilogramów, miał maksymalnie pięć gramów tłuszczy i cały był obudowany mięśniami. Gry robiliśmy zdjęcie bez koszulek, to jego mięśnie klatki piersiowej były jak talerze do zupy, a moje przypominały filiżanki do espresso". 

   Albo proszę, bardzo trafne spostrzeżenie dotyczące zawieruchy medialnej, jaka towarzyszyła jego zawieszeniu:

"(...) oprócz wiadomości o naszej formie, gawiedź była żądna plotkarskiej wiedzy. Kto z kim idzie do łóżka, ile ma w portfelu, co u niego w domu. Bo co jest bardziej poczytne: ile godzin trenuje Robert Lewandowski, czy za ile kupił wózek dla dziecka?"

   Historia Łukasza Kadziewicza to równocześnie spojrzenie za kulisy świata siatkarskiego, do którego zwykły kibic nie ma dostępu. Z niej możemy dowiedzieć się, jak działa maszyna transferowa, jak wyglądają wielkie światowe imprezy po zejściu z boiska, jak ogromną, pozytywną lub negatywną rolę pełni trener, a wreszcie jak ciężkim i odbijającym się negatywnie na zdrowiu jest sport.

   Polecam sięgnąć po "Kadzia", dla fana siatkówki jest to pozycja obowiązkowa, ale i czytelnik nie interesujący się tą dyscypliną przeleci przez książkę raz dwa, bo lekki, nieugrzeczniony, potoczny, ale wcale nie głupi język tej autobiografii wciąga i nie pozwala jej odłożyć nawet na chwilę.


tytuł: Kadziu. Siatkówka & Rock'n'Roll
autor: Łukasz Kadziewicz, Łukasz Olkowicz
wydawca: Ringier Axel Springer Polska
ilość stron: 288


ocena: ★★★★☆

niedziela, 10 września 2017

O królowej, która kocha książki - Erika Johansen "The Queen of the Tearling"

   Główna bohaterka - przeciętna dziewczyna, która okazuje się być kimś wyjątkowym, o średniej urodzie, a mimo to rozkochująca w sobie oczarowanych jej postacią mężczyzn, inteligentna, a jednak zachowująca się jak głupiutkie dziewczątko bez mózgu... Chyba wszyscy znamy takie postaci? Zasiedlają strony książek gatunków wszelakich, nie ważne, czy rzecz będzie się działa w wymyślonym świecie fantasy, przyszłości s-f czy naszej obecnej, szarej rzeczywistości. Doprowadzają one do pasji czytelników (a zwłaszcza czytelniczki), którzy chcieliby móc utożsamiać się z bohaterką, a przynajmniej jej kibicować i przejmować się jej losami. Najczęściej pojawiają się u panów pisarzy (tak, na was patrzę, panowie Brett i Weeks), ale i pisarki potrafią dołożyć łyżkę dziegciu do najpyszniejszego nawet miodu (choć w takiej na przykład "Córce krwawych" Anne Bishop trudno szukać jakiejkolwiek słodyczy). Niekiedy wręcz zastanawiam się, jak możliwe jest tak ogromne spłaszczenie i wypaczenie postaci kobiety w literaturze, przecież każdy z nas ma do czynienia z płcią piękną (tudzież się do niej zalicza) i nie wierzę, że wszystkie te panie są równie źle "skonstruowane"!

   Na szczęście Kelsea, główna bohaterka książki autorstwa Eriki Johansen, nie posiada w moim odczuciu żadnej z wymienionych cech. Uff. Ale zacznijmy od początku.

   Kelsea poznajemy jako młodą, dziewiętnastoletnią kobietę, wychowankę Carlin i Barty'ego, która całe dzieciństwo spędziła w chatce w lesie, za towarzystwo mając tylko dwójkę opiekunów. Niestety, musi opuścić bezpieczne domostwo i udać się w drogę do stolicy królestwa Tearlingu, gdzie koronowana ma być na królową. Jeśli oczywiście tego momentu dożyje. W niebezpiecznej podróży towarzyszą jej Strażnicy Królowej pod przywództwem doświadczonego w bojach Lazarusa, zwanego Buławą, którzy także w dalszych rozdziałach książki będą służyć dziewczynie radą, pomocą i umiejętnościami bitewnymi. Te ostatnie pozwolą bohaterce pozostać przy życiu, co nie jest łatwe, gdy czyhają na nią liczne niebezpieczeństwa w postaci wuja Regenta, skorumpowanych urzędników, a przede wszystkim okrutnej Szkarłatnej Królowej, władczyni królestwa Mortmesne.

   Kelsea ma wiele cech, za które można ją polubić. Jest inteligentna, co pozwala uniknąć jej wielu błędów mimo niedoświadczenia i swego rodzaju naiwności (w końcu wychowywała się w odosobnieniu i całą wiedzę o świecie czerpała z nauk Carlin). Jako dziewczyna niezbyt ładna (Duch, którego poznaje w trakcie drogi do stolicy daje jej to dobitnie odczuć) i odrobinę za bardzo przepadająca za jedzeniem (nauczyciel szermierki nie owija w bawełnę, gdy stwierdza, że łatwiej i szybciej by się poruszała, gdyby zrzuciła parę kilo), wyłamuje się ze stereotypu, w którym członkini królewskiego rodu musi być piękna, a przynajmniej szczupła. Gdy czegoś nie wie, nie ma oporów przed pytaniem i słuchaniem rad jej udzielonych. W którejś z przeczytanych recenzji autor/ka stwierdził, że Kelsea nie ma wad i przez to utrudnia czytelnikowi identyfikowanie się z nią. Naprawdę? Nie ma wad? Jak dla mnie to wierutna bzdura. Pomijając jej naiwność, która prowadzi ją niejednokrotnie do dziwnych reakcji i sporych zawstydzeń, a także kompleksy dotyczące wyglądu, z którymi na szczęście sobie nieźle radzi, Kelsea ma w sobie wiele gniewu, nienawiści i głęboko ukrytych pokładów agresji. Zdaje sobie z tego sprawę, ale równocześnie nie zawsze potrafi te uczucia kontrolować. Obraz idealnej bohaterki? Nie sądzę.

   Co jednak urzekło mnie w niej najbardziej, to jej miłość do książek. Erika Johanson zrobiła coś, za co należy jej się ogromna pochwała - nie użyła tego motywu jako pojedynczego chwytu mającego służyć przeciągnięciu nas, czytelników, na stronę Kelsea. Książki pojawiają się we wspomnieniach dziewczyny, w jej marzeniach dotyczących spokojnego, szczęśliwego królestwa, to dzięki czytelniczej pasji przekonuje do siebie osobę, która z pewnością odegra jeszcze poważną rolę w dalszych tomach serii. Reakcja Kelsea na puste półki biblioteczki w komnatach jej zmarłej matki łamie serce, a wizja królestwa, w którym będą istnieć biblioteki, księgarnie, a społeczeństwo będzie wykształcone i zaczytane sprawia, że nie sposób jej nie kibicować.


"Nawet książka może być niebezpieczna w niepowołanych rękach, a gdy się tak dzieje, wina spada na tego, kto ją trzyma, ale książkę należy wówczas przeczytać."

   Kolejną postacią, którą polubiłam, jest Lazarus, od broni przez niego noszonej zwany Buławą. O tym potężnych wojowniku, który wraz z rozwojem akcji staje się prawą ręką i najbliższym doradcą młodej królowej, wiemy niewiele więcej oprócz tego, że służył matce Kelsea i znany jest w świecie ze swoich umiejętności w walce. Lubię go za jego spore (o dziwo) poczucie humoru, doświadczenie i umiejętność poruszania się w świecie zdrajców, kłamców i ogólnej korupcji, jaka panuje na dworze Tearlingu, a jego interakcje z główną bohaterką są momentami zabawne, kiedy indziej chwytają za serce, ale nie można wątpić w przyjaźń, jaka tą dwójkę połączyła. 

   Przez karty książki przewijają się również inne postaci, a każda z nich ma spory potencjał do rozwoju w dalszych tomach. O dziwo jedyną osobą, która nie przekonała mnie do siebie tak, jak w założeniu autorki pewnie powinna, jest Duch. Z pewnością gra on ogromną, zakulisową rolę w historii Tearlingu, ale w pierwszym tomie jest go zbyt mało i brakuje informacji na jego temat, na dodatek staje się obiektem zadurzenia Kelsea (która na szczęście całkiem nieźle sobie radzi z tym młodzieńczym uczuciem). Z drugiej strony nie mogę się doczekać, by dowiedzieć się o nim więcej, więc może i spełnił swoją rolę?

   Nie mogę również nie wspomnieć o fascynującej Szkarłatnej Królowej, która jawi się nam jako okrutna, pozbawiona uczuć, sadystyczna władczyni (potrafiąca wysłać niewolnika na tortury tylko dlatego, że chrapał), przez co budzi w czytelniku natychmiastową niechęć/nienawiść. Skomplikowana postać, o której potędze i jej źródle dowiadujemy się więcej pod koniec tomu.


"Historia jest wszystkim. Przyszłość była jedynie zagładą przeszłości, czekającej tylko, by wydarzyć się na nowo."

   Fabuła "The Queen of the Tearling" jest dobrze skonstruowana i choć wytrawnego zjadacza fantastyki być może specjalnie nie zaskoczy, trzyma w napięciu do ostatniej strony (scenę koronacji przeżywałam niemal równie mocno, jak Krwawe Gody w "Nawałnicy mieczy" Martina). W ciekawy sposób przedstawia kulisy działania królestwa, intrygi i korupcję dworu i arystokratów, ich zupełne oderwanie od problemów zwykłego mieszkańca Tearlingu. Kelsea stawić musi czoło wstrętnemu wujowi, który pod jej nieobecność pełnił funkcję Regenta, zdradzieckiemu Arlenowi Thorlenowi, Kościołowi i nasyłanym na nią zabójcom, równocześnie poznając i ucząc się zasad rządzących królestwem, a później również wojną. 

   Dla zastanawiających się, czy warto sięgnąć po książkę Eriki Johanson, największą rekomendacją niech będzie fakt, że jak zaczęłam ją czytać, tak nie mogłam odłożyć, przez co zarwałam noc (skończyłam czytać o piątej rano) i jedenastogodzinny lot do Polski przepracowałam jako zombie, a w poniedziałek idę do Empiku i kupuję całą trylogię, pal licho wrześniowy zakaz zakupów książkowych!


tytuł: The Queen of the Tearling
autor: Erika Johansen
wydawnictwo: Harper
ilość stron wersji papierowej: 464


ocena: ★★★★☆
   

wtorek, 5 września 2017

Gdy człowiek nie jest w centrum wszechświata - Becky Chambers "The Long Way to a Small, Angry Planet"

   Dotychczasowe doświadczenie z książkami science fiction nauczyło mnie oczekiwać pewnych stałych w literaturze tego rodzaju. Podróże międzygalaktyczne, zaawansowana technologia i jej wypływ na życie człowieka, szybka akcja i równoczesne zastanawianie się nad istotą człowieczeństwa - większość moich ulubionych cyklów s-f (na przykład "Hyperion" Dana Simmonsa) posiada wymienione przed chwilą elementy fabuły i one między innymi stanowią o tym, czy książkę s-f uznaję za dobrą, czy nie. Dlatego pozycja, o której za chwilę napiszę, zaskoczyła mnie swoją innością, dodam, że zaskoczyła na plus.

   "The Long Way to a Small, Angry Planet" Becky Chambers jest opowieścią dokładnie o tym, o czym mówi jej tytuł. Bohaterami są członkowie załogi statku kosmicznego, która na co dzień zajmuje się "wybijaniem" tuneli w czasoprzestrzeni między jedną planetą/galaktyką a drugą (z góry przepraszam za niezręczności językowe, nie czytałam polskiego przekładu i nie wiem, na jakie terminy tłumacz się zdecydował). Zaraz na początku książki dołącza do nich Rosemary, młoda kobieta z Marsa z przeszłością otuloną tajemnicą, dla której praca kosmicznej księgowej ma być początkiem nowego życia. Niedługo potem załoga Wayfarera dostaje ogromną szansę - Galaktyczna Wspólnota włącza w swe grono kolejną rozumną rasę, która ze względu na położenie ich planety potrzebuje nowych tuneli międzygalaktycznych. Zadania tego podejmują się nasi bohaterowie, którzy wyruszają w długą podróż do planety wojowniczego klanu Toremi.

   Teoretycznie można by odhaczyć wszystkie elementy fabularne wymienione na początku tego wpisu. Podróże międzygwiezdne? Check. Zaawansowana technologia pozwalająca na wywalanie dziury w czasoprzestrzeni? Check. Imuboty, wszczepiane istotom ludzkim i dbające o ich dobre zdrowie i kondycję fizyczną? Check. Wszelkiego typu implanty? Check.

   Czego więc nie ma w tej pozycji? Szybkiej akcji. Książka Becky Chambers to najpowolniejsze s-f, jakie w życiu czytałam. Nie doczekamy się tu fajerwerków fabularnych i nagłych zwrotów akcji, mimo ataku kosmicznych piratów, mimo trzymającej w napięciu końcówki powieści. Becky Chambers zdecydowała się bowiem wykorzystać otoczkę s-f w sposób do tej pory mi nie znany - wszechświat i Galaktyczna Wspólnota stanowią tło potrzebne dla przedstawienia niezwykłych ras i kultur, które z kolei stają się kanwą dla przemyśleń na temat człowieczeństwa, istoty dobra i zła, wojny, rasizmu (tu to słowo nabiera szczególnego wydźwięku), konieczności zrozumienia różnic wśród nas istniejących, itd.

   W "Długiej drodze..." wyjątkowe jest jeszcze jedno - człowiek stanowi zaledwie jedną z wielu ras zamieszkujących tłoczny wszechświat i, co więcej, jest rasą mało ważną, młodą i niedoświadczoną, którą włączono do Galaktycznej Wspólnoty przy oporze wielu jej członków. Niesamowite były dla mnie fragmenty, które pokazywały, jak mały jest człowiek, jak nieważny w obrazie całości kosmosu. Polecam rozdział poświęcony wizycie załogi Wayfarera na planecie Sissix (gadziej pilotki statku), i wspomnienia jednego z członków jej rodziny o włączeniu ludzkości do Wspólnoty.

   Każdy rozdział poświęcony jest innemu członkowi załogi, który staje się równocześnie pretekstem do rozmyśleń na różne tematy. A jest to załoga bogata i kolorowa, bo składają się na nią nie tylko ludzie, lecz także gadopodobna pilotka Sissix, przedziwny nawigator Ohan, ostatni ze swojej rasy Dr.Chef, pełniący rolę pokładowego kucharza i lekarza zarazem (rozdział "The Last War" jemu poświęcony to jedna z bardziej poruszających historii zawartych w książce), a także Sztuczna Inteligencja o wdzięcznym imieniu Lovelace, skracanym przez załogę do Lovey. Zresztą ludzka część załogi jest nie mniej ciekawa. Oprócz Rosemary, która jest dziewczyną inteligentną (również uczuciowo) i nie mającą w sobie nic z typowej bohaterki s-f, mamy w załodze kapitana Ashby'ego, inżynierów Jenka (karła zakochanego w AI) i Kizzy, która nieodparcie kojarzy mi się z Kaylee z serialu Fireflay (tylko odrobinę bardziej szaloną), oraz Corbina, niesympatycznego specjalistę od alg. Interakcje między bohaterami stanowią o sile opowieści i przyznaję, że trudno mi było nie polubić ich wszystkich, nawet Corbina.

   Minusów w książce znalazłam niewiele. O powolnym rozwoju akcji, który dla kogoś szukającego typowego s-f może być nużący, już wspomniałam. Historia opowiadana jest z wielu punktów widzenia, przez co początkowo trudno związać się emocjonalnie z bohaterami. Wraz z kolejnymi stronami problem ten jednak zanika i pod koniec książki kibicowałam każdemu z członków załogi Wayfarera, wylewając przy tym hektolitry łez (wraz z wiekiem coraz łatwiej w moim życiu o wzruszenia).

   "The Long Way to a Small, Angry Planet" polecam zarówno wielbicielom science fiction, którzy pragną na chwilę odpocząć od galaktycznych potyczek, jak i czytelnikom lubującym się w książkach, o których sile decyduje nie fabuła, lecz postaci bohaterów. Ja zaczęłam książkę trochę zdziwiona, trochę zawiedziona, skończyłam zachwycona, a barwna załoga Wyfarera pozostała ze mną na długo po ukończeniu powieści.


tytuł: The Long Way to a Small, Angry Planet
autor: Becky Chambers
wydawnictwo: Hodder & Stoughton
ilość stron wersji papierowej: 432


ocena: ★★★★☆

Sierpniowy book haul, czyli jak to ja nie znam umiaru ☆ミ

   Postanowione, we wrześniu nakładam na siebie zakaz zakupów książkowych. I tak nowe pozycje w moich rękach się znajdą, bo złożyłam sporo zamówień w sierpniu i jeszcze nie doszły, ale koniec z przypadkowymi wyjściami do księgarni, które zawsze kończą się chudszym portfelem i coraz większym brakiem miejsca na półkach!

   W sierpniu wzbogaciłam się o czternaście pozycji w następujących kategoriach:

- 2 ebooki,
- 4 tomiki mang po japońsku,
- 6 pozycji anglojęzycznych (w tym wymienione wcześniej ebooki),
- 4 książki polskojęzyczne, każda z innej parafii.

   Zaczęło się od "Pypci na języku" Marcina Rusinka, czyli zbioru króciutkich felietonów poświęconych językowym wpadkom i ciekawostkom. Pypcie w chwili obecnej krążą po mojej rodzinie, w związku z czym zdjęcia nie zamieszczam, ale z ręką na sercu polecam.

   Następne w kolejności były trzy tomiki "D.Gray-mana", okazały się one znakomitymi zapchajdziurami podczas obu czytelniczych maratonów, które między innymi dzięki tej mandze zakończyły się sukcesem, o czym można się przekonać tu i tu

   W połowie miesiąca odkryłam stronkę BookBub, która jest istną skarbnicą bardzo tanich czy wręcz darmowych ofert ebookowych na czytniki wszelakie, również na Kindla, którego posiadam. Wystarczy zapisać się na listę mailingową i codziennie otrzymuje się maila z najnowszymi ofertami w danym dniu. Wiele z książek z oferty bezpłatnej to pozycje raczej nie najwyższych lotów, ale pojawiają się również książki, które teoretycznie chciałam przeczytać, ale nie na tyle, by kupić je za pełną sumę. Tak oto na moim czytniku znalazły się dwie pozycje, po które być może sięgnęłabym w dalekiej przyszłości, ale równie prawdopodobnym byłoby zupełne ich pominięcie w planach zakupowych i w efekcie zapomnienie o ich istnieniu.

   Pierwsza z nich to "The Queen of the Tearling" Eriki Johansen, o której wiele się w światku fantastycznym mówi. Niewiele wiem o samej fabule, ale książka ma przepiękną okładkę, a i wielu blogerów wypowiada się o niej przychylnie, w związku z czym postanowiłam spróbować z wersją elektroniczną; jeśli opowieść mi się spodoba, nie będę miała żadnych oporów przed kupieniem fizycznej wersji tej, jak i następnych części cyklu.


   Drugim z zakupionych na amazonie ebooków była książka autorstwa Becky Chambers pod tytułem "The Long Way to a Small, Angry Planet". Jest to dosyć nietypowa opowieść science fiction, która niezmiernie mnie ujęła, a której recenzja pojawiła się na blogu o tu. Powiem tylko, że bardzo mnie ta pozycja zaskoczyła, zaczynając czytanie nie spodziewałam się, jak bardzo przemówi ona do moich emocji i jak wiele wzruszeń mi dostarczy. W tym przypadku zamówienie wersji papierowej książki czeka tylko na ten jakże cudowny dzień, w którym dostanę wypłatę (i tak, wiem, że nałożyłam na siebie zakaz zakupowy, ale to pozycja już przeczytana, więc się nie liczy, ha ha).


   Ostatnia w tym miesiącu pozycja mangowa to dwudziesty siódmy tomik "Haikyuu!" autorstwa Furudate Haruichiego, któremu tym razem towarzyszyła płytka DVD, przez co wyprzedał się w dzień premiery i musiałam specjalnie go sobie zamówić. Na szczęście na paniach sprzedawczyniach w księgarniach japońskich można polegać i gdy zaraz po przylocie do Narity udałam się do rzeczonej księgarni, manga już na mnie czekała, zafoliowana i pachnąć nowością. Oczywiście natychmiast po powrocie do Polski oglądnęłam DVD (💚), a mangę przeczytałam w ramach 7ReadUp. Cóż ja mogę napisać, żeby nie skończyło się na samych ochach i achach? "Haikyuu!" to moja ulubiona manga, mówiąca o mojej ulubionej dyscyplinie sportowej, więcej nic dodawać nie trzeba :)



Pozwólcie, że pozachwycam się wydaniem! Ach, te DVD, ach, te naklejki 💓

   Nie odchodząc od tematu siatkówki - wchodzę ja sobie pewnego przedmeczowego dnia do Empiku, a tu wita mnie z witryny twarz Kadzia, czyli Łukasza Kadziewicza, świetnego swego czasu siatkarza, a w chwili obecnej jednego z bardziej kompetentnych komentatorów tej dyscypliny. "Kadziu. Siatkówka & Rock'n'Roll" to wspomnienia Kadziewicza (znanego bad boya polskiej siatkówki) o jego życiu sportowca, bynajmniej nieograniczające się jednak tylko do wydarzeń boiskowych. Jestem dopiero na początku książki, ale czyta się ją niezwykle szybko i przyjemnie, a przygody Kadzia wywołują na mojej twarzy uśmiech nostalgii, gdyż był to jeden z moich pierwszych siatkarskich ulubieńców. 


   By nie dać nikomu powodu do oskarżenia mnie o wychodzenie z księgarni z jednym tylko zakupem, w empikowej reklamówce znalazły się również dwie inne pozycje, każda z innej beczki, ale co tam. Peter Wohlleben oprowadzał mnie w sierpniu po sekretnym życiu drzew, we wrześniu zabierze mnie w podróż po "Duchowym życiu zwierząt". Mam nadzieję, że historie ze zwierzętami w roli głównej będą równie urocze jak te o drzewach.      


   "Baśnie Barda Beedle'a" to pierwsza z okołoharrypotterowskich pozycji J.K.Rowling, która pojawiła się na mojej półce, właściwie to przypadkiem i z rozpędu, bo stała w Empiku obok "Duchowego życia zwierząt" i tak jakoś mi się po nią sięgnęło. Niedługa i pięknie ilustrowana będzie jak znalazł na coraz dłuższe jesienne wieczory.


   Druga połowa miesiąca należała do książek anglojęzycznych, które, sądząc po czasie dostawy, przeszły baaaaardzo długą drogę z Wysp Brytyjskich i w końcu wylądowały na warszawskiej poczcie. "War horse" Michaela Morpurgo znam li i wyłączenie z ekranizacji z Tomem Hiddlestonem, postanowiłam więc ową zaległość nadrobić (tym bardziej, że bookdepository oferowało świetną przecenę).



   Z prozą Mackenzi Lee spotkałam się po raz pierwszy podczas czytania, a raczej pochłaniania książki o młodych dżentelmenach i ich przygodach, i tak mi przypadła do gustu, że postanowiłam zapoznać się z wcześniejszą pozycją autorki. "This monstrous thing" to opowieść przywodząca na myśl historię Frankensteina, ale ze steampunkowym twistem (jak głosi jedna z opinii chwalących tę pozycję), co brzmi całkiem zachęcająco.  
   

   
   Neala Shustermana znam wyłącznie z nazwiska, ale "Scythe" postanowiłam kupić za względu na ciekawy temat (świat, w którym śmierć przychodzi wyłącznie pod postacią specjalnie do tego celu wyszkolonych zabójców), chęć poznania prozy autora, a także moje uwielbienie dla shinigami, death reaperów i innych istot nadprzyrodzonych związanych ze śmiercią.


   Ostatnią pozycją zakupioną w sierpniu jest antologia opowiadań różnych autorów, których głównymi bohaterami są ci "źli", czyli postaci wszelkiego typu antagonistów i antybohaterów. O "Because You Love to Hate Me" słyszałam zarówno pozytywne, jak i negatywne opinie, te drugie dotyczą przede wszystkim wkładu znanych booktuberów w powstanie książki. Zobaczymy, do której opinii się przychylę, na razie cieszę się na opowiadanie autorstwa V.E.Schwab, której antybohaterów z książki "Vicious" bardzo polubiłam i znienawidziłam równocześnie.


   Tym oto sposobem doszłam do końca sierpniowego book haula. Mam nadzieję, że wrzesień spędzę na czytaniu w/w pozycji, a nie kupowaniu nowych. W każdym razie trzymajcie za mnie kciuki!