poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Mistrz oszukiwania to ja - 7ReadUp 2017 podsumowanie

   Można powiedzieć, że maraton książkowy 7ReadUp 2017 zakończył się sukcesem. Co prawda z ręką na sercu przyznaję, że oszukiwałam, ale mam wytłumaczenie, naprawdę!

   Otóż jako zapalona miłośniczka siatkówki prawie cały tydzień podporządkowałam tej dyscyplinie sportowej. W czwartek zjawiłam się, jakżeby inaczej, na meczu otwarcia Mistrzostw Europy 2017, w towarzystwie mamy (jej pierwszy mecz! szkoda, że tak sromotnie przegrany) i siostry. Od piątku mój dzień ograniczał się do porannego czytania i popołudniowego oglądania wszystkich możliwych meczów. Dlatego mogę stwierdzić, że maratonowe naciąganie prawdy to wszystko wina siatkówki!!! 😉

   Przypomnę, że 7ReadUp miał dwie wersje - łatwiejszą (przeczytać tyle książek, by ich grzbiety osiągnęły grubość 7cm) i trudniejszą (dodatkowe wyzwania czytelnicze). O ile wersję łatwiejszą udało mi się ukończyć bez problemu, o tyle w tej trudniejszej oszukiwałam co niemiara.

   Przeczytałam następujące pozycje (recenzje do dwóch pierwszych zalinkowane):

- "Opowieść o Kullervo" J.R.R.Tolkiena,
- "World War Z" Maxa Brooksa,
- "Haikyuu!" vol.27,
- "Bungo Stray Dogs" vol.3,
- "D.Gray-man" vol.3.

   O ile cztery z tych pozycji miałam w planach, o tyle "World War Z" przeczytałam niejako poza planowo, ale nie mogłam tego nie zrobić, skoro znalazłam książkę na pokładzie samolotu, gdzie porzucił ją któryś z pasażerów. Przy okazji pasowała do wyzwań czytelniczych, które ze względu na porażkę w czytaniu pozostałych zaplanowanych pozycji ("Królestwo kanciarzy" i "Psy gończe") pozostałyby nie wypełnione.

Taaak, nie dorobiłam się jeszcze normalnej linijki, w związku z czym taśma z Ikei musiała wystarczyć.

   "D.Gray-man" nie został na tym zdjęciu uwzględniony, gdyż przeczytałam go późnym wieczorem i nie chciało mi się raz jeszcze bawić się w fotografa (lenistwo to jedna z moich lepiej rozwiniętych cech).


    Jak widać, nawet bez ostatniego tomiku mangi grzbiety przeczytanych pozycji mają ponad 8cm, tak więc yay, udało się! Wersja łatwiejsza readathonu dokonała się:)

   Ale co tu zrobić z tą trudniejszą? Przecież było nie było, parę z wyzwań czytelniczych udało mi się ukończyć... I tu właśnie, drodzy czytelnicy, będziecie świadkiem oszukiwania na skalę wcześniej na tym blogu nie spotykaną (nie, żeby blog miał więcej niż miesiąc, więc nie było to trudne), ponieważ "World War Z" został wpasowany wszędzie tam, gdzie powinny być dwie nieprzeczytane pozycje z mojej maratonowej listy TBR.

   Wyzwania czytelnicze:

1. zawisnąć - "Haikyuu!" vol.27
2. gdziekolwiek - "World War Z" (w końcu dzieje się gdzieś, na Ziemi w alternatywnej rzeczywistości, prawda?)
3. paraliżować - zarówno "Haikyuu!" jak i "D.Gray-man" vol.3
4. klasyczny - "Opowieść o Kullervo"
5. sprawa - "World War Z" (rozwój plagi zombie to bardzo poważna sprawa!;P)
6. powstawać -"World War Z" (powstawanie z grobu to wszak znak rozpoznawczy klasycznych zombie)
7. ważniak - "D.Gray-man" vol.3
8. neurologia - "Bungo Stray Dogs" vol.3
9. wygotowywać - "Haikyuu!" (pokrętne wyjaśnienie w pierwszym wpisie o 7ReadUp)
10. niewyżyty - "Bungo Stray Dogs"

   I tak oto doszłam do końca oszukiwanego maratonu czytelniczego 7ReadUp 2017, ukończywszy zarówno łatwiejszą, jak i trudniejszą jego wersję. Przepraszam wszystkich za naciąganie rzeczywistości, obiecuję, że już więcej się to nie powtórzy (chyba że będzie musiało). Uff.

niedziela, 27 sierpnia 2017

Czy aby na pewno o to chodziło? - J.R.R.Tolkien "Opowieść o Kullervo"

   Wiecie, co tak naprawdę jest problemem tej książki? Problemem w mojej skromnej opinii niewielkim, ale jednak istniejącym? To, że wydawca zrobił wszystko, żeby zamydlić oczy czytelnikowi i przekonać go do zakupu czegoś, czego być może by nie kupił, gdyby wiedział, co dostanie.

   "Opowieść o Kullervo" promowana jest jako "publikowana po raz pierwszy historia fantastyczna pióra J.R.R.Tolkiena". I tu jest przysłowiowy pies pogrzebany. Owszem, opowieść o tej mrocznej, tragicznej, a zarazem niezbyt sympatycznej postaci jest autorstwa ojca współczesnej fantastyki, ale czy można ją nazwać fantastyczną? Wszak oparta jest na "Kalevali", czyli zbiorze mitów fińskich, w związku z czym jej fantastyczność wynika z gatunku, jakim jest mit, a nie z założeń autora. Tolkien w opowieści o Kullervo opierał się na "Kalevali" w ogromnym stopniu, i choć zmienił i dopowiedział wiele, nie wiem, czy mówienie o nim jako samodzielnym twórcy tej historii jest właściwe.

   Równie myląca jest objętość książki. Dwieście siedemdziesiąt stron, konkretny kawał literatury - tak zapewne myśli większość osób, które decydują się na zakup. Tak myślałam i ja. Po czym okazuje się, że opowieść o Kullervo zajmuje około czterdziestu stron, reszta to manuskrypt i maszynopis prezentacji, której Tolkien udzielił w 1914 roku, ich tłumaczenia (do tej kwestii jeszcze wrócę), a także przypisy i komentarze redaktorki Verlyn Flieger. Dla wielbiciela twórczości Tolkiena to stanowczo mało, tym bardziej, że sama opowieść ewidentnie jest dziełem twórcy młodego, na dodatek dziełem niedokończonym.

   Sądząc po tym, co do tego momentu napisałam, wydawać się może, że książka mnie zawiodła. Nie do końca jest to prawdą. Owszem, tytułowa opowieść nie porywa może tak jak inne utwory pisarza, ale to właściwie jedyne, do czego ja osobiście mogę się przyczepić. Ktoś może zapytać: no ale przecież jeśli opowieść jest kiepska, to co dobrego jest w tej książce?! Dobroci jest wiele, począwszy od zamieszczenia w wydaniu zarówno tłumaczeń, jak i oryginału tekstu źródłowego. Uważam to za pomysł bardzo udany, bo dzięki temu poznać możemy warsztat pisarza od tzw. kuchni. Nie tylko opowieść, również wykład Tolkiena przedstawiony jest w tej formie, i właśnie ta część książki jest dla mnie najbardziej fascynująca. Angielski początku dwudziestego wieku, coś pięknego, choć przyznaję, że wcale nie łatwego w odbiorze! Z prezentacji pisarza przebija zarówno jego humor, jak i głęboka fascynacja mitami "Kalevali". No bo musiała być ona niezwykła, skoro Tolkien spróbował nauczyć się fińskiego (poniósł jednak sromotną porażkę), byle tylko przeczytać opowieści z dalekiej Finlandii w oryginale.

   Uważam również, że redaktorka Verlyn Flieger wykonała kawał dobrej roboty w komentarzach i przypisach do tekstu źródłowego. Odniesienia do późniejszych dzieł pisarza, wywiedzenie początków queni z języka fińskiego, powiązania postaci Kullervo i Turina - mnie osobiście wywody te zainteresowały niezmiernie. Owszem, wiele znajdziemy tu powtórzeń, jakby autorka nie dowierzała czytelnikowi, że po jednokrotnym przywołaniu danego faktu tudzież domysłu będzie on w stanie go zapamiętać. Pani Flieger, proszę mi wierzyć, dla fascynata twórczości Tolkiena nie ma w tym nic trudnego.

   "Opowieść o Kullervo" dostaje ode mnie trzy gwiazdki, gdyż nie do końca spełniła to, co obiecała, zarazem jednak stanowi ciekawy wgląd w rozwój warsztatu Tolkiena, a także pośrednio przedstawia fascynujący świat mitów fińskich, o których do tej pory niczego nie wiedziałam.

 
tytuł: Opowieść o Kullervo
autor: J.R.R.Tokien (pod redakcją Verlyn Flieger)
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
ilość stron: 272


ocena: ★★★☆☆

Zombie here, zombie there, zombie everywhere - Max Brooks "World War Z"

   Adaptacje filmowe książek - temat rzeka. Mogą być dobrze zrobione, lepsze niż oryginał, ale mogą również sprawić, że przeżywamy traumę widząc, jak nasz ukochany, wyśniony świat zamienia się w nudne, bezbarwne obrzydlistwo. Myślę, że to jeden z powodów, dla których wielu z nas nie ogląda w ogóle adaptacji, boimy się bowiem zawodu. Bo też tak naprawdę jak często zdarza się, żeby reżyser nie tylko miał wizję podobną do naszej, ale cały "zestaw" produkcji (aktorzy, scenografie, muzyka!) do niej przypasował? 

Z filmem "World War Z" jest ciekawa sprawa, ponieważ zobaczyłam go parę lat temu, nie wiedząc nawet, że powstał na podstawie książki o tym samym tytule. Jako wielbicielka opowieści strasznych i przerażających (choć o dziwo zombie są na końcu listy moich ulubionych potworów) byłam przyjemnie zaskoczona poziomem filmu, mimo gwiazdorzenia Brada Pitta, za którym nie przepadam. Szybka akcja? Była. Zombie? Były. W miarę kompetentni wojskowi? Byli. Więcej od filmu o żywych trupach nie wymagam. 

   I tu dochodzimy do sedna sprawy: cieszę się, że zobaczyłam film zanim przeczytałam książkę. Dlaczego? Ano dlatego, że gdyby sytuacja była odwrotna, należałabym do tej grupy, która nie tylko nie potrafi znaleźć na ekranie odbicia swoich wyobrażeń, ale która wręcz nie poznaje, że film jest adaptacją przeczytanej książki. Dziwi mnie, jak to możliwe, że nie zmieniono tytułu filmu, skoro jego fabuła jest całkowicie inna i ze źródłem nie ma nic wspólnego (może poza murem w Izraelu). 

"World War Z" to zbiór wywiadów, przeprowadzonych przez reportera pracującego dla Narodów Zjednoczonych, podzielony na trzy główne części: 

- pierwsza to wspomnienia ludzi z początków Chodzącej Plagi, kiedy to rządy wszystkich krajów świata utrzymywały, że nie ma powodów do paniki, opowieści o pierwszych doniesieniach o zombie, pojawianie się kolejnych ognisk zapalnych plagi, aż do Wielkiej Paniki, która ogarnęła cały świat,

-  druga to przerażające historie ludzi, którym wydawało się, że już nic ich nie uratuje, że nadszedł koniec znanego im świata, świata, w którym to ludzie znajdowali się na szczycie drabiny pokarmowej; to opowieść o krokach podejmowanych przez armie różnych krajów, zakończonych porażką,

- trzecia to opowieść o ludziach, którzy zmienili bieg historii; o okrutnych planach, które zakładały poświęcenie tysięcy, by mogły przeżyć miliony, wreszcie o powolnym, ale nieprzerwanym dążeniu do zwycięstwa nad żywymi trupami.

   Narratorami są ludzie pochodzący z różnych krajów, różnych klas społecznych, którzy ze światowym kryzysem radzili sobie na różne sposoby, ale którzy w ten czy inny sposób przeżyli największą w historii świata plagę. Mimo, a może właśnie dlatego, że książka ma postać szeregu wywiadów, Brooksowi udało się stworzyć postaci ciekawe i różnorodne, które można albo polubić, albo mieć ochotę udusić, ale których historie wzbudzają silne emocje (nie raz i nie dwa uroniłam łzę, czy to ze smutku, czy z bezsilnej złości na głupotę ludzką). Do części z nich autor powraca w ostatnim rozdziale, dzięki czemu można zobaczyć, jak prawdopodobnie potoczą się ich losy w przyszłości. 

   Nie ma tutaj filmowego Brada Pitta, który ratuje świat, znajdując sposób na pokonanie zombie. Książkowi żywi zmarli wydają się nie mieć żadnego słabego punktu (oprócz oczywiście tego najważniejszego, czyli mózgu, który można zniszczyć), w związku z czym do zwycięstwa nad nimi potrzebna jest ludzka pomysłowość, współpraca i determinacja. 

   Wiecie, co jest najbardziej w tej książce przerażające? To, że czytając pierwsze rozdziały ma się świadomość, że gdyby rzeczywiście plaga zombie zaatakowała świat, popełnilibyśmy dokładnie takie same błędy, wynikające z ludzkiej tendencji do odrzucania wszystkiego, co nie mieści się w granicach naszego pojmowania świata, a także ze zwykłego egoizmu. 

   Choć ja akurat zginęłabym prawdopodobnie z powodu słabej kondycji ;)


tytuł: World War Z: An Oral History of the Zombie War
autor: Max Brooks
wydawnictwo: Three Rivers Press
ilość stron: 342 (a czyta się, jakby to było 100)


ocena: ★★★★☆

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Czyżby kolejny maraton czytelniczy? 7ReadUp 2017

   Dopiero co skończyłam pierwszy w życiu maraton czytelniczy "7 in 7", a tu już rozpoczyna się kolejny. Upojona sukcesem poprzedniego postanowiłam, że nie odpuszczę! Następnie spojrzałam na swój tygodniowy plan i z ciężkim sercem doszłam do wniosku, że wykonanie zadań, jakie przed uczestnikiem postawiła Wybredna Maruda (znajdziecie u niej wyjaśnienie i zasady maratonu) będzie prawdopodobnie ponad moje siły tudzież możliwości.

   7ReadUp to tygodniowy maraton czytelniczy w dwóch wersjach. Wersja "lekka" polega na przeczytaniu tylu pozycji, żeby ich grzbiety zsumowały się do 7 cm. W wersji "ciężkiej" dochodzi jeszcze 10 wyzwań - książki muszą wpasować się w ramy wyznaczonych przez organizatorkę kategorii.

   Postawiłam na wersję łatwiejszą, ale żeby nie było, spróbowałam również dopasować wybrane pozycje do wersji trudniejszej. Oto one ↓


Widniejący na zdjęciu 26 tomik Haikyuu! zastępuje tomik 27, 
który właśnie odebrałam z księgarni, ale na zdjęcie już się nie załapał.
 

   1. Zawisnąć: tutaj problemu z wyborem nie miałam. "Haikyuu!" jako manga opowiadająca o siatkarzach pełna jest wszelkiego rodzaju "zawiśnięć" gdy bohaterowie serwują/blokują. Na ten tomik czekam z wypiekami na twarzy, zarówno ze względu na treść, jak i na DVD, które do niego jest dołączone:)

   2. Gdziekolwiek: każda z pozycji dzieje się gdzieś, gdziekolwiek by to nie było, czy we współczesnej/alternatywnej Japonii, Europie, czy w fantastycznych światach Bardugo i Tolkiena. Żeby jednak było trudniej, postawiłam na "Królestwo kanciarzy", które bardzo chcę przeczytać, a które niestety pewnie skończy na liście TBR na kolejny miesiąc.


   3. Paraliżować: tu do wyboru mam albo Haikyuu! (bo przed meczem ze strachu wielu wielkich graczy ogarnia paraliż), albo trzeci tomik "D.Gray-mana", gdzie większego strachajła od Mirandy (która właściwie całość tomiku albo mdleje ze strachu, albo sparaliżowana nie może się poruszyć) nie ma chyba w żadnej innej opowieści.


   4. Klasyczny: Tolkien uważany jest za klasyka fantastyki, a ponieważ "Opowieści o Kullervo" jeszcze nie czytałam, zamierzam to nadrobić podczas tego maratonu.



   5. Sprawa: ambitnie wybrałam sobie do tego wyzwania "Psy gończe" Johrna Liera Horsta, w końcu to kryminał, spraw do rozwiązania na pewno się w nim znajdzie sporo. Prawdopodobnie jednak skończy się na mandze, o której jeszcze nie wspomniałam, a która pojawi się parę punktów niżej.


   6. Powstawać: tu również zagoszczą "Psy gończe", bo ze streszczenia na tylnej okładce wynika, że główny bohater zostaje zawieszony w czynnościach ze względu na jakieś machlojki i musi niejako powstać na nowo, żeby oczyścić się z zarzutów.

   7. Ważniak: tutaj stanowczo wracam do D.Gray-mana, bo większego ważniaka niż Hrabia Milenijny chyba nie ma :)

   8. Neurologia: a cóż to za kategoria! Długo nad nią myślałam i wymyśliłam - trzeci tomik "Bungo Stray Dogs". Manga opowiada o detektywach ze specjalnej jednostki zwanej Zbrojną Agencją Detektywistyczną, z których każdy (z jednym wyjątkiem) posiada nadnaturalne moce, a jak wszystkim wiadomo, występowanie mocy wiąże się albo z magią, albo uwaga! ze specyficznie działającym mózgiem użytkownika. Ha, ależ sprytna jestem;) "Bungo Stray Dogs" prawdopodobnie skończy również przy wyzwaniu nr 5, bo w końcu mówimy o agencji detektywistycznej, więc spraw tam co nie miara.


   9. Wygotowywać: tutaj za to poległam na całej linii. Jedyne, co mi przychodzi na myśl, to Haikyuu!, bo mówimy o nastolatkach grających w siatkówkę, których brudne, przepocone skarpety na pewno trzeba wygotowywać, żeby nadawały się do ponownego użytku... Może być?

   10. Niewyżyty: i ponownie pokrętnymi drogami poszło moje rozumowanie, i ponownie przypasowałam tu "Bungo Stray Dogs". Nakahara Chuuya, antagonista (chciałby) głównego bohatera jest tak zapalony w swojej nienawiści/zazdrości do Dazaia, że dopóki nie da swoim uczuciom ujścia (w sposób niezbyt dla Dazaia przyjemny), dopóty będzie niewyżyty. Ot co.


   Uff, będzie ciężko, oj będzie. Na szczęście trzy tomiki mangi w połączeniu z którąkolwiek z książek dadzą siedem centymetrów, więc szansa na ukończenie lżejszej wersji maratonu istnieje.

   A Wy, drodzy odwiedzający, bierzecie udział w tym maratonie? Jeśli tak, dajcie znać, z przyjemnością poczytam o Waszych zmaganiach.

piątek, 18 sierpnia 2017

Mówcie na mnie Speedy Gonzales, czyli podsumowanie "7 in 7 Readathon"

   Nie wiem jak, ale zrobiłam to! Na ukończenie maratonu czytelniczego Siedem książek w siedem dni potrzebowałam ich zaledwie pięć. Wynikło to zapewne po równi ze świadomości, że sobotę i niedzielę spędzę w pracy, jak i z wyjątkowego szczęścia w doborze literatury. Każdą, dosłownie każdą pozycję książkową pochłonęłam w jeden dzień, a dziś dodatkowo przeczytałam powieść graficzną o Supermanie i dwa pierwsze tomiki D.Gray-mana. Jednym słowem czuję się spełniona czytelniczo.

   Co więcej, do trzech z przeczytanych pozycji udało mi się napisać dzisiaj recenzje i uwierzcie, dawno już tak wiele słów nie spłynęło spod moich palców. Zapraszam serdecznie do ich lektury.

   Na pierwszy ognień poszedł Neil Gaiman i jego interpretacja opowieści o Odynie, Thorze, Lokim i całej reszcie bogów i bogiń zamieszkujących Asgard. "Mitologia nordycka" Gaimana to pozycja przybliżająca czytelnikowi legendy o początku świata, Yggdrasilu, olbrzymach i bogach, ich odwiecznej walce i ostatecznych końcu podczas Ragnaroku. Książka jest lekka, przyjemna i szybka w czytaniu, choć trudno mi powiedzieć, na ile jest to zasługa pisarza, a na ile niezwykłość samych mitów. 

Ilość stron: 240
Ocena: ★★★☆☆

   Drugi dzień readathonu był stanowczo ciekawszy pod względem literackim, a równocześnie spokojniejszy pod każdym innym. W ramach postawionego sobie za cel przeczytania jak największej ilości lipcowych zakupów książkowych wzięłam do ręki zbiór opowiadań "Japanese Tales of Mystery and Imagination" Edogawy Rampo. Co za jazda to była! Z lekka makabryczna, a już na pewno dziwna i pełna wyobraźni. Dawno już żaden pisarz japoński nie wzbudził we mnie tylu pozytywnych emocji. Recenzja już jest na blogu, o tu

Ilość stron: 224
Ocena: ★★★★☆

   "Azazel" Borisa Akunina nie wiedzieć czemu kojarzy mi się z dżentelmenami, pykającymi fajkę w salonie i jeżdżącymi powozami w odwiedziny do pięknych dam. Może to ten koniec dziewiętnastego wieku? W każdym razie dawno nie czytałam kryminału z tak sympatycznym głównym bohaterem. Fandorin to przeuroczy nowicjusz w świecie policji, pod koniec książki staje się jednak jedną z centralnych postaci wydarzeń (i najbardziej chyba tragiczną). Dla chcących wiedzieć więcej o moich odczuciach zapraszam do recenzji.

Ilość stron: 224
Ocena: ★★★★☆

   "Sekretne życie drzew" Petera Wohllebena zostawiłam sobie na koniec pozycji książkowych, licząc się z tym, że tym razem może nie być tak łatwo i szybko, w końcu jak wciągająca może być książka o drzewach? Ha, ha. Przeczytanie jej zajęło mi mniej nawet czasu niż poprzednich wyzwań maratonu i sprawiło, że mam ogromną ochotę pospacerować po lesie (co zresztą zrobię, jak tylko temperatura trochę spadnie, a słońce skryje się za chmurami). Więcej takich książek poproszę!

Ilość stron: 256
Ocena: ★★★★☆

   Na koniec readathonu zostawiłam sobie pozycje zdecydowanie krótsze (czy jednak? w końcu tomik mangi to było nie było również koło dwustu stron), bo komiksowe. Na pierwszy ogień poszedł "Superman - Czerwony Syn". Wreszcie, wreszcie wzięłam w ręce pachnący jeszcze nowością (bo dopiero na potrzeby tego maratonu czytelniczego rozpakowany) tomik przygód pozaziemskiego z pochodzenia, ale jakże ludzkiego z uczuć herosa. Mark Millar i spółka przedstawili jednak znanego nam wszystkim bohatera nie z "esem", a z czerwonym symbolem młota i sierpa na piersi. Co by było, gdyby Superman wylądował na Ukrainie i całe życie poświęcił nie tylko ratowaniu ludzi, ale i wspieraniu Związku Radzieckiego? Na to pytanie postanowili odpowiedzieć twórcy tej graficznej powieści i powiem, że choć ich wizja nie do końca jest wesoła i pozytywna, to przekonali mnie do niej w stu procentach. Cieszę się, że wreszcie przeczytałam "Czerwonego Syna", a Panu z komiksiarni dziękuję za rekomendację!

Ilość stron: 168
Ocena: ★★★★☆

   Ostatnimi pozycjami na liście były dwa tomiki mangi autorstwa Hoshino Katsury pt. "D.Gray-man". Serię znam już od dawna, choć dwa, a właściwie trzy pierwsze tomiki zupełnie mi umknęły, przez co czytać ją zaczęłam od tomu czwartego. Idealnie więc złożyło się, że potrzebowałam na swojej maratońskiej liście pozycji krótkich. Dla osób nie interesujących się mangą tudzież nie znających fabuły "D.Gray-mana": Hoshino Katsura wprowadza nas w quasi dziewiętnastowieczną (znowu!) Europę, którą różni od nam znanej to, że pojawiają się w niej istoty zwane akuma, czyli demony powstałe z uwięzionych dusz zmarłych, z którymi walczą Egzorcyści. Niech nikomu jednak nie przyjdzie do głowy postać duchownych z naszego świata, którzy za pomocą wody święconej wyganiają diabła z opętanych wiernych. Egzorcyści ze świata stworzonego przez Hoshino to doskonale wyszkoleni wojownicy, każdy z nich posługuje się specjalną bronią, która jako jedyna może zniszczyć akuma. Głównym bohaterem jest Alen Walker, młody i na razie jeszcze niedoświadczony Egzorcysta, który wraz z kolejnymi tomikami serii zdobywa przyjaciół i wspólnie z nimi stawia czoło głównemu czarnemu charakterowi - Hrabiemu Milenium, i jego "rodzinie".
Pierwsze dwa tomiki wprowadzają czytelnika w świat i przedstawiają kolejnych bohaterów, dlatego akcja nie jest tak wartka i emocjonująca, jak to ma miejsce później. Niemniej jednak z czystym sumieniem mogę ten komiks polecić wszystkim, którzy szukają mangi o fantastycznej i emocjonującej fabule i ciekawych bohaterach. Jak na razie "D.Gray-man" dostępny jest tylko w wersji oryginalnej japońskiej (którą ja posiadam) oraz w tłumaczeniu na angielski (pewnie i na inne europejskie języki).

Ilość stron: 197 (t.I), 183 (t.II)
Ocena: ★★★☆☆

   Podsumowując: na siedem przeczytanych pozycji dwie otrzymały ode mnie 3 gwiazdki, pięć dostało gwiazdek 4, a całkowita liczba stron to 1492, czyli całkiem nieźle. 

   Tym oto sposobem doszłam do końca maratonu książkowego "7 in 7" i składam samej sobie gratulacje w ukończeniu pierwszego w mojej czytelniczej historii readathona:)

Jak to w epoce dżentelmenów bywało - Boris Akunin "Azazel"

   Koniec dziewiętnastego wieku to czasy, do których nie pałam wielkim sentymentem. Zawsze miałam wrażenie, że wszystko działo się wtedy zbyt szybko, zmiany technologiczne i społeczne następowały po sobie w wielkim pośpiechu i tak jakoś odczuwałam smutek, że tyle rzeczy odchodzi w zapomnienie. Być może właśnie dlatego rzadko zdarza mi się sięgać po literaturę z tego okresu bądź taką, której akcja wówczas się rozgrywa. Tym razem prawdopodobnie również nie przeczytałaby książki Akunina, na szczęście jednak mam siostrę, która podobnie jak ja jest zagorzałą czytelniczką, i która poleciła mi pozycję tego autora.

   Akcja "Azazela" rozgrywa się przede wszystkim w Imperium Rosyjskim (z krótką przerwą, podczas której główny bohater popada w kłopoty również w Anglii). Erast Pietrowicz Fandorin jest młodziutkim pracownikiem policji, pełnym entuzjazmu i chęci do rozwiązywania zagadek kryminalnych, do czego nie ma wielu możliwości jako początkujący kancelista. Pewnego dnia jednak zdarza się coś, co zmieni Fandorina z niedoświadczonego młokosa w jedną z najważniejszych postaci Urzędu Śledczego. Oto bowiem w parku Aleksandrowskim na oczach spacerowiczów samobójstwo popełnia student, jak się okazuje bogaty paniczyk. I wszystko wydawałoby się proste, gdyby nie to, że fandorinowska intuicja (poparta dużą dozą znudzenia i jeszcze większą ochotą na pokazanie, że nie jest zwykłym szeregowym pracownikiem) poprowadzi naszego bohatera do pierwszej w jego życiu kryminalnej przygody. A cóż to za przygoda będzie! Hazard, morderstwa i piękne kobiety, nie zabraknie ich wszystkich na drodze młodego Erasta Pietrowicza.

   Zgadzam się w pełni z moją siostrą, która stwierdziła, że kojarzy jej się proza Akunina z Buhałkowem. Nie chodzi tu bynajmniej o przyrównanie do tego drugiego, lecz raczej o tę nieuchwytną nutę rosyjskości, o to dziwne coś, co odróżnia książki autorów rosyjskojęzycznych od twórczości pozostałych Słowian. W każdym razie ujął mnie w "Azazelu" ciepły i nienachalny humor, ciekawe przedstawienie społeczeństwa końca XIX wieku, a przede wszystkim główny bohater. Z postaci Fandorina przebija młodzieńcza niewinność, energia, ciekawość świata i inteligencja, i trudno mu nie kibicować, cieszyć się z nim i smucić. Tu przypomina mi się przeczytany także w sierpniu "Adept" Adama Przechrzty, którego akcja również obraca się w kręgach (co prawda bardziej wojskowych niż policyjnych) rosyjskich, a którego bohaterowie nie mogliby budzić we mnie bardziej odmiennych uczuć (niesympatyczni, wiecznie wkurzeni, a ich losy miałam tak głęboko gdzieś, że aż strach). Nawet bohaterowie drugoplanowi, zarówno pozytywni, jak i negatywni, wyszli Akuninowi o niebo lepiej.

   Muszę jeszcze wspomnieć o zakończeniu. Nie będę go zdradzać, powiem tylko, że zupełnie nie byłam na nie przygotowana i do dziś smutek mnie ogarnia, gdy je sobie przypomnę.

   Do cyklu o Eraście Fandorinie wrócę na pewno z przyjemnością, choć tym razem będę przygotowana na wszystko i pod ręką będę miała zarówno cheerleaderskie pompony, jak i paczkę chusteczek.


autor: Boris Akunin
tytuł: Azazel
wydawnictwo: Świat Książki
ilość stron: 224


ocena: ★★★★☆

Najpiękniejsze istoty na Ziemi - Peter Wohlleben "Sekretne życie drzew"

   Właśnie tak, dla mnie drzewa zawsze były najcudowniejszym elementem natury, majestatyczne, ciche, zarazem potężne i delikatne. Gdyby postawiono przede mną wybór między podziwianiem najpiękniejszego kwiatu na Ziemi i najzwyklejszą wierzbą płaczącą, nie wahałabym się ani przez chwilę. Podobnie nie zawahałam się przed zakupem książki z drzewami w tytule.

   Autor książki, pan Peter Wohlleben, jest leśnikiem, w związku z czym dobrze poznał drzewa i posiada dużą wiedzę o swoich podopiecznych, którą dzieli się z czytelnikami w niezwykle ujmujących, ciepłych i ciekawych krótkich opowieściach z życia buków, żołędzi, świerków, itd. Opowiada o codziennym życiu tych roślin, ich walce o przetrwanie, wspólnotach, które tworzą, zapoznaje nas z różnymi gatunkami drzew i różnicach między nimi występującymi, wszystko to okrasza anegdotami ze swojego życia, a przez jego prozę przebijają ciepłe uczucia i przywiązanie, jakie do drzew żywi.

   "Sekretne życie drzew" wiele mnie nauczyło nie tylko o nich samych, ale i o całym świecie roślinno-zwierzęcym, który je otacza. Wszystkie wiadomości podano czytelnikom w bardzo przystępny i niejednokrotnie zabawny sposób. Przykładem może być opowieść o mrówkach i mszycach (na miód spadziowy już nigdy nie popatrzę w ten sam sposób!).

   Ogromny plus należy się również wydawcy, książka zachwyca bowiem nie tylko treścią, ale również okładką, "liściastą" wklejką i drzewnymi motywami przy tytule kolejnych rozdziałów.

   Czytałam "Sekretne życie drzew" z wypiekami na twarzy i uśmiechem na ustach, pochłonęłam je niczym najlepszy kryminał. Dla kogo przeznaczona jest opowieść o życiu drzew? Dla każdego miłośnika przyrody, dla ludzi lubiących leśne spacery i tych, którym nie obojętne są losy lasów (temat jak najbardziej na czasie).


autor: Peter Wohlleben
tytuł: Sekretne życie drzew
wydawnictwo: Otwarte
ilość stron: 256


ocena: ★★★★☆




Czy krzesło może być człowiekiem - Edogawa Rampo "Japanese Tales of Mystery and Imagination"

   Gdy zapytają przeciętnego czytelnika o znanych japońskich pisarzy, większość wymieni Tanizakiego Jun'ichiro, Oe Kenzaburo czy, zwłaszcza ci młodsi, Murakamiego Haruki*. Kilku zafascynowanych japońską kulturą może doda do tej listy jeszcze Abe Kobo czy Mishimę Yukio. Oprócz Murakamiego, większość tych autorów zalicza się do klasyków literatury japońskiej, a i Murakami powoli do tej grupy dołącza. Do klasyków, zaznaczam, znanych i dostępnych nam, czytelnikom zachodnim. Czy to dużo, czy mało, nie mnie to osądzać, faktem jednak jest, że wielu pisarzy japońskich nadal czeka na "odkrycie" w Europie i Ameryce. Do tego grona zaliczam również Edogawę Rampo.

   Edogawa Rampo (pseudonim artystyczny Hirai Taro, który ten stworzył w oparciu o wymowę japońską nazwiska jednego ze swoich ulubionych pisarzy zachodnich - Edgara Allana Poe) zajmował się w swoim życiu wieloma rzeczami, od pracy jako księgowy poczynając, a na sprzedawcy soby kończąc. Na szczęście dla czytelników pewnego razu wysłał swoje opowiadanie "Miedziana dwutysięczna moneta" ("Nisen douka") do czasopisma Shin Seinen, które drukowało japońskie tłumaczenia opowiadań detektywistycznych znanych pisarzy zachodnich, między innymi właśnie Poe. Ku jego zdziwieniu opowiadanie zostało natychmiast wydane, a sam Edogawa, zachęcany przez wydawców, pisał coraz więcej, zdobywając w rodzimej Japonii sławę i miano ojca japońskiej literatury detektywistycznej. Poza granicami kraju sprawa miała się jednak inaczej.

   W czasopismach amerykańskich i europejskich, poświęconych tego typu literaturze drukowane były co prawda pojedyncze opowiadania pisarza, ale do 2005 roku zbiór "Japanese Tales of Mystery and Imagination", wydany w 1956 roku, był jedyną dłuższą publikacją autora w języku angielskim. Ostatnimi czasy sytuacja na szczęście powoli się zmienia, nadal jednak pozostaje Edogawa znany niewielkiej grupie wielbicieli opowieści tajemniczych i kryminalnych. A szkoda.

   W "Japońskich opowieściach..." znajduje się dziewięć niedługich, ale jakże ciekawych opowiadań. Tylko część z nich (jak np. "The Psychological Test" czy "The Twins") opiera się na wątku kryminalnym (mystery - początek tytułu zbioru), właściwie pierwsze z wymienionych powyżej jest jedynym, w którym pojawia się postać detektywa. Ponadto od początku wiadomo, kto jest przestępcą, większy nacisk niż na tajemnicę kładzie bowiem Edogawa na psychologiczny portret sprawcy.

   Dla mnie jednak najlepszymi, a zarazem najbardziej niezwykłymi są opowiadania dziwne (te podchodzące pod tytułowe imagination). Dziwne to nie do końca odpowiednie słowo, gdyż nie zawiera w sobie tego odczucia lekkiego obrzydzenia, zdziwienia i fascynacji, które w czytelniku wywołują. Najlepiej pasowałyby tu angielskie wyrazy weird i creepy. Przy czytaniu niektórych miałam gęsią skórkę z chorobliwej wręcz fascynacji wyobraźnią pisarza i w tych momentach po raz kolejny utwierdzałam się w przekonaniu, że japońska wyobraźnia i sposób postrzegania rzeczywistości różni się jednak od naszego i może właśnie dlatego tak na nas oddziałuje. Do moich ulubionych historii należą "The Human Chair" (obrzydliwe i równocześnie fascynujące, z zaskakującą puentą), "The Hell of Mirrors" (przypominające mi atmosferą pisarstwo Lovecrafra, mimo braku typowych dla tego autora bluźnierstw z najgłębszych otchłani czasu i przestrzeni) i "The Traveler With the Pasted Rag Picture" (atmosferyczne i wzbudzające niepokój).

   "Japońskie opowieści..." przeczytałam jednych tchem, co jest niezwykłe o tyle, że zbiory zazwyczaj czytam porcjami, tym razem jednak nie mogłam, no po prostu nie potrafiłam się oderwać. Z czystym sercem polecam opowiadania Edogawy każdemu, kto lubi odrobinę tajemnicy i dziwności.

*przyjęłam pisownię japońską, czyli nazwisko-imię, gdyż do niej jestem przyzwyczajona

autor: Edogawa Rampo
tytuł: Japanese Tales of Mystery and Imagination
wydawnictwo: Tuttle Publishing
ilość stron: 224 (stanowczo za mało!)


ocena: ★★★★☆

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Siedem książek w siedem dni - maraton książkowy ☆

   Tydzień wolnego w środku wakacji, niemożliwe! A jednak, panie z koordynacji musiały mieć bardzo dobry dzień, gdy układały mój grafik na sierpień, obdarzyły mnie bowiem łaską tygodnia wolności od latania. Oznacza to między innymi, że nadrobię zaległości w śnie i czytaniu książek. Postanowiłam w związku z tym wziąć udział w pierwszym w moim życiu maratonie czytelniczym, a wybór padł na "7 in 7 Readathon", który rozpocznie się dzisiaj, czyli 14 sierpnia i trwać będzie tydzień. Zadanie jest proste - należy przeczytać siedem rzeczy i, jak można usłyszeć na kanale youtubowym organizatorki, mogą to być książki, ale także komiksy, czasopisma, po prostu każde słowo pisane, jakie przyjdzie uczestnikom do głowy.

   Tutaj znajdziecie linki do tweetera i kanału Ashley, która razem z paroma innymi osobami koordynuje całe wydarzenie.

   Ponieważ część tygodnia spędzę w podróży (najpierw do Krakowa na Memoriał Huberta Jerzego Wagnera, później do domu i parę dni potem do Warszawy), a w sobotę idę do pracy na cały dzień, zdecydowałam się na pozycje krótkie, zarazem jednak na liście nie ma ani jednego e-booku, bo chcę przeczytać przynajmniej część zakupów lipcowych.

   Moja lista TBR prezentuje się następująco:

- "Japanese Tales of Mystery and Imagination" Edogawy Rampo,
- "Sekretne życie drzew" Petera Wohllebena,
- "Mitologia nordycka" Neila Gaimana,
- "Azazel" Borisa Akunina,
- "Superman - Czerwony Syn" Marka Millara, Dave'a Johnsona, Kiliana Plunketta z rysunkami Paula Mountsa
- "D.Gray-man" tomy 1, 2 i 3 Hoshino Katsury.


   O pierwszych trzech książkach pisałam już przy okazji lipcowego book haulu, dlatego nie będę się na ich temat rozpisywać. Najdłuższa z nich, czyli "Sekretne życie drzew" ma około 250 stron, myślę więc, że bez problemu będę je w stanie przeczytać w ciągu tych siedmiu dni.


   O książce Borisa Akunina wiem niewiele, nie jestem nawet pewna gatunku, do którego należy. Pożyczyła i poleciła mi ją moja siostra, której klimat prozy Akunina kojarzy się z Bułhakowem (jak sama stwierdziła "coś specyficznego jest w tej literaturze naszych wschodnich sąsiadów"). W każdym razie książka jest króciutka, zaledwie 211 stron, więc również nie powinna zająć mi dużo czasu.


   Komiks "Superman - Czerwony Syn" kupiłam ponad półtora roku temu pod wpływem gorącej rekomendacji pana sprzedawcy w komiksiarni na stacji metra Centrum. Szukałam wtedy dłuższej komiksowej historii, a choć Superman nigdy do moich ulubieńców nie należał, postanowiłam dać mu szansę. I tak daję ją już od ponad roku... Może teraz wreszcie się uda?


   Ostatnie trzy pozycje (tak, trzy, co daje razem osiem pozycji na mojej liście TBR) to lekkie oszustwo z mojej strony. Zabezpieczam się na wypadek, gdybym jednak nie zdążyła z którąkolwiek z pozostałych książek. Mangę "D.Gray-man" bardzo lubię i czytałam jak do tej pory tomiki od czwartego do szesnastego, z jakiejś jednak przyczyny pierwsze trzy ominęłam (być może spowodowane to było faktem, że tomik czwarty i piąty kupiłam jeszcze będąc na stypendium w Japonii siedem lat temu, i od tego czasu kompletowałam serię "w górę").W każdym razie opowieść o Alenie i jego przyjaciołach jest tak wciągająca i szybka w czytaniu, że nawet w przypadku braku czasu będę dzięki niej mogła wypełnić zadanie przeczytania siedmiu pozycji w siedem dni.



   Pierwszy maraton czytelniczy w życiu, ciekawa jestem, jak sobie z nim poradzę. W każdym razie DO BOJU!




piątek, 11 sierpnia 2017

ムーミンの日 czyli Dzień Muminków po japońsku ☆ミ

   Dzień Muminków co prawda minął już dwa dni temu, ale dopiero dziś jestem na tyle nie-zjet-lagowana, żeby coś koherentnego na ten temat napisać.

   Książki o tych kochanych stworkach towarzyszą mi od najmłodszych lat, do Doliny Muminków po raz pierwszy zawitałam już w zerówce (istnieje jeszcze taka instytucja? bo zupełnie nie jestem na bieżąco z polskim systemem oświaty) i od tego czasu przeczytałam większość wydanych tomików przygód Muminka, jego rodziny i przyjaciół. Za co pokochałam te książki? Za sympatycznych bohaterów, ich niesamowite przygody, a także, a może przede wszystkim za atmosferę. Za każdym razem, kiedy sięgam po opowieści Tove Jansson, słyszę szum wiatru w drzewach, czuję jego ciepłe powiewy na skórze, a w około unosi się zapach mokrej ziemi, mchu i drzew iglastych. Skandynawia, oto co czuję, zanurzając się w Dolinę Muminków (na pewno nie bez znaczenia jest to, że autorka pochodzi z Finlandii). Moja ulubiona część - "Dolina Muminków w listopadzie" - pełna jest nostalgii, tęsknoty i właśnie tej niezwykłej atmosfery.

   Dzisiejszy wpis nie dotyczy jednak książek per se, lecz, jak sam tytuł posta wskazuje, Muminków (i wszystkiego, co z nimi jest związane) w Japonii. Wielu z nas oglądało przecież japoński serial animowany "Muminki", który swego czasu gościł na antenie telewizji polskiej w ramach tzw. dobranocek.

Muminki się cieszą radością i życiem, Muminki...
I tym, że im chmurki bieleją o świcie, Muminki...

   Ach, te wspomnienia, do dziś pamiętam piosenki towarzyszące każdemu odcinkowi...

   Myślę, że nie przesadzę, jeśli powiem, że po Finlandii jest Japonia drugim królestwem hipopotamopodobnych stworków. Na Muminki można natknąć się wszędzie, w księgarniach, sklepach papierniczych, kawiarniach, sklepach z zabawkami i pamiątkami, a nawet w sklepach odzieżowych. Japończycy z właściwą sobie determinacją postanowili ze świata Tove Jansson stworzyć imperium gadżetowe, a biorąc pod uwagę, jaką mają przy tym wprawę i wyobraźnię, dziwić nie powinno, że im się udało. Czy to źle? A skąd! Dla kogoś takiego jak ja, kto uwielbia kupować rzeczy związane z ulubionymi książkami (i filmami, i serialami, i komiksami, i łatwo się domyślić, jak to się kończy dla mojego portfela) Japonia to prawdziwy raj, z którego za każdym razem przywożę muminkowy upominek.

   Tak było i tym razem. Nie był to najbardziej udany mój pobyt w kraju samurajów, ze względu na pogodę (nie znoszę, po prostu nienawidzę gorąca i duchoty, a to niestety japońskie lato w dwóch słowach) i stan zdrowia. Dlatego w ramach poprawy humoru wstąpiłam do One's Terrace, który to sklep jest swego rodzaju butikem rzeczy niepotrzebnych, ale jakże ślicznych, i nabyłam olejek aromatyczny, którego forma ujęła mnie swoim urokiem.

 
   Nie dość, że buteleczka z Muminkiem, to dla ozdoby wyrzeźbiono w drewnie wspomnianego bohatera w towarzystwie Hatifnata (tu autorka rozpływa się z zachwytu, gdyż ,zaraz po Buce i Włóczykiju, Hatifnaty to jej ulubione stworki), a wszystko zapakowano w domek Muminka!

   Oczywiście przez ostatnie miesiące takich "no bo nie mogłam się powstrzymać!" chwil miałam więcej.

   Jako namiętna pijaczka herbaty (piosenka Starszym Panów o tym napoju jest moim osobistym hymnem) nadal nie posiadam muminkowego kubeczka, ale za to podstawka pod rzeczony kubek już jest w moim posiadaniu i nie ma dnia, żebym z niej nie korzystała.



   Jak już wspomniałam, moją ulubioną postacią z opowieści Tove Jansson jest Buka, przerażający, a równocześnie niezwykle smutny stwór, który przynosi ze sobą mróz i lód. Nie wiem, może to dlatego, że kocham zimę? A może po prostu wzrusza mnie smutek, którym otulona jest Buka? W każdym razie towarzyszy ona mi za każdym razem, gdy wychodzę z domu.


   Nie mogło zabraknąć w moim posiadaniu muminkowego notesu. Nie, żebym do teraz bardzo często z niego korzystała, ale od kiedy zaczęłam prowadzić tego bloga służy mi do zapisywania książek, które kupiłam/przeczytała/zrecenzowałam. Nie dość, że okładka zamieszkana przez całe multum postaci, to jeszcze kolejne strony notesu układają się w opowieść o ich przygodach.


                   

   Na zakończenie zostały mi jeszcze zakupy ubraniowe, czyli koszulki z muminkowymi motywami. Prym tutaj wiedzie firma Uniqlo, która co sezon wypuszcza nowe T-shirty z bohaterami opowieści Tove Jansson. Tu akurat staram się ograniczać, bo w moim wynajmowanym z przyjaciółką mieszkaniu nie ma po prostu miejsca na zbyt dużą ilość ciuchów, ale i tak trzy koszulki kupiłam i zgadnijcie, którą z nich lubię najbardziej?

   Wyglądają jak psu z gardła wyjęte, za co przepraszam, ale nie chciało mi się ich do zdjęcia prasować ^^

   Tu miał się ten muminkowy wpis skończyć, ale współlokatorka zajrzała mi przez ramię i jako wielbicielka Muminków łaskawie udzieliła mi pozwolenia na opublikowanie zdjęcia jej kubka, który wspaniale się w ten post wpisuje.


   Tym oto akcentem kończę opowieści o muminkowych skarbach zdobytych w kraju na dalekim Wschodzie. Nie jest to wpis stricte książkowy, ale chciałam w jakiś sposób uczcić cykl, który towarzyszy młodym czytelnikom od prawie wieku.

niedziela, 6 sierpnia 2017

Niby pypcie, a jak przyjemne - Michał Rusinek "Pypcie na języku"

   Jeśli chodzi o takie pypcie, to ja nie mam nic przeciwko większej ich ilości!

   Michała Rusinka poznałam, można by rzecz, osobiście, podczas wykładów z językoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, na które uczęszczałam lata temu. Pamiętam z nich zarówno samego pana Michała (nie zaprzeczę, patrzyło się na tego wykładowcę niezwykle przyjemnie), jak i przezabawne anegdoty językowe, którymi co wykład zwykł nas raczyć (cóż za dziwne słowo, gdy się je zapisze!).

   Gdy zatem znalazłam na jednej ze stron internetowych księgarni zbiór króciutkich felietonów pana Rusinka (na dodatek przeceniony o 25%) wiedziałam, że muszę go zdobyć, chociażby ze względów sentymentalnych. Oczekiwania były wysokie, ale nie zawiodłam się.

   "Pypcie na języku" to zbiór uroczych, zabawnych, a zarazem pełnych ciekawych spostrzeżeń (nie tylko językowych) anegdot z życia tak autora, jak i każdego z nas. Rusinek swoim sokolim, językoznawczym okiem dostrzega każdego potworka językowego, nie umyka mu żaden zabawny dialog, slogan reklamowy czy twór tzw. korpomowy (swoją drogą okropne słowo).

   Do mnie przemówiły przede wszystkim felietony dotyczące kalek językowych, których sama nie potrafię uniknąć w mowie, ale które przyprawiają mnie o siwe włosy w piśmie, oraz rezygnacji z polskich słów na rzecz obcych, ale zajmujących mniej miejsca (tego nie znoszę chyba jeszcze bardziej niż kalek).

   Popłakałam się natomiast ze śmiechu przy felietonie poświęconemu komentatorom koncertów chopinowskich. Jako teoretycznej teoretyczce muzyki (teoretycznej, bo choć Akademię Muzyczną ukończyłam, nigdy tej wiedzy zawodowo wykorzystać nie miałam okazji) przypomniały mi się wypociny, które w pocie czoła tworzyłam na kolanie przed zajęciami z krytyki muzycznej. Ileż tam było "rozbuchanej ekspresji", "porywających przebiegów szesnastkowych" i innych im podobnych dziwów.

   Parę słów należy również poświęcić oprawie graficznej książki. Twarda okładka z błyszczącymi literami i zabawnym portretem autora oraz (zakładam, że) jego kota skrywa proste, a przy tym niezwykle ujmujące wnętrze - żółte kartki z tytułami rozdziałów i urocze grafiki Jacka Gawłowskiego. Tak niewiele potrzeba, by książkę brać do ręki z przyjemnością wynikającą nie tylko z jej treści.

   "Pypcie..." powinien przeczytać każdy, kto kocha język polski i zainteresowany jest zmianami, jakie cały czas w nim zachodzą.



autor: Michał Rusinek
tytuł: Pypcie na języku
wydawnictwo: Agora SA
ilość stron: 208


ocena: ★★★★☆ 1/2

Gorący, lipcowy book haul

   Chciałabym móc powiedzieć book haul wakacyjny, ale niestety czasy, gdy lato było okresem niczym nie skrępowanego odpoczynku to już zamierzchła przeszłość. Z drugiej strony nie przepadam za upałami i słońcem, więc czy siedzenie w pracy jest takim złem? Poza tym brak wakacji nie przeszkadza mi w radowaniu się książkami, a to przecież najważniejsze!

   Lipiec to miesiąc, w którym na moich półkach przybyło piętnaście nowych pozycji, co jest równoznaczne z największym zaksiążkowaniem tego roku. Ale też okazji do zakupów było wiele.

   Na początku miesiąca udało mi się wygospodarować parę dni na odwiedzenie domu rodzinnego. Czekając na pociąg udałam się do Empiku, bo jak wiadomo w księgarniach najszybciej mija czas. Nie planowałam nic kupować, ale gdy zobaczyłam "Szóstkę wron" i "Królestwo kanciarzy" nie mogłam się powstrzymać. Te okładki, te czarne i czerwone brzegi stron! Pierwszy z tomów czytałam w zeszłym roku po angielsku i pokochałam bohaterów Leigh Bardugo, w związku z czym z niecierpliwością czekałam na premierę drugiego tomu. Nigdy jednak po niego nie sięgnęłam. Czemu, tego nie wie nikt, a już na pewno nie ja. Teraz jednak widząc te cudeńka nie mogłam przejść obok nich obojętnie.


   Jak wszystkim wiadomo, parę miesięcy temu ulubionemu czarodziejowi wielu pokoleń stuknęła dwudziestka. Z tej okazji wydawnictwo Bloomsbury sprawiło wielbicielom cyklu niespodziankę, wydając pierwszy tom przygód Harry'ego Pottera w kolorach i z godłem każdego z domów Hogwartu, zarówno w wersji z miękką, jak i twardą okładką. Łatwo się domyślić, że musiałam, MUSIAŁAM nabyć przynajmniej jeden egzemplarz w dumnym kolorze zielonym. W rocznicowym wydaniu mamy nie tylko piękną okładkę i kolorowe brzegi stron, ale także ilustracje i informacje dotycznące Slytherinu, jego założyciela i historii. Cudo, po prostu cudo.


   Ze strony bookdepository.com skorzystałam w tym miesiącu jeszcze dwukrotnie. Pierwszym po Harry'm Potterze zakupem były dwie książki jednego z moich ulubionych pisarzy fantasy - Brandona Sandersona. "Warbreaker" to pozycja, którą posiadam po polsku, podobnie jak pozostałe książki autora, ale przyznam, że wolę czytać jego powieści w oryginale (tłumaczenie polskie, choć nie jest złe, pozostawia niekiedy trochę do życzenia), a "Warbreakera" czytałam po angielsku i zakochałam się w postaci Lightsonga, więc zdecydowanie się na zakup nie wymagało wielkiego namysłu. O "The Rithmatist" nie wiedziałam nic oprócz tego, że to książka dla młodzieży, ale chciałam zobaczyć, czy spodoba mi się bardziej niż trylogia o Mścicielach, którą przeczytałam i polubiłam, ale plasuję stanowczo niżej niż cykle high fantasy tego autora. Recenzja "The Rithmatist" znajduje się tu, zapraszam do przeczytania.


   Z Sandersonem spotkałam się jeszcze raz podczas wspomnianego wcześniej wyjazdu do domu. Tym razem w, a jakże, oczekiwaniu na rozpoczęcie seansu w kinie (świetny, szybki Baby Driver) wstąpiłam z siostrą do Bookszpanu i wśród gór książek dostrzegłam powieść graficzną opatrzoną jego nazwiskiem. Fragment "Białego piasku" miałam okazję poznać przy czytaniu "Bezkresu magii" i zupełnie nie wpadłam na to, że pojawił się on na rynku polskim w całości! Zakup tej pozycji zabolał, oj zabolał, bo 59 zł za bądź co bądź niewielką objętościowo książkę to sporo. W ramach pocieszenia (i nie, nie pytajcie jaki ma to sens) postanowiłam wydać jeszcze trochę pieniędzy i nabyłam "Zgromadzenie cieni" V. E. Schwab, bo lubię prozę tej pani, a także "Simona oraz innich homo sapiens" Becky Albertalli. Opowieść o Simonie i jego szkolnych i uczuciowych potyczkach poznałam w oryginale, ale ponieważ siostra wyraziła chęć jej przeczytania, nie było wyjścia, hop do koszyka, a z koszyka na półkę.

"Zgromadzenie cieni" siostrzyczka wakacyjnie zawłaszczyła 

   Nie planowałam już więcej żadnych książkowych zakupów, bo przecież co za dużo, to nie zdrowo (?). Na szczęście bonito.pl uraczyło czytelników wakacyjnymi przecenami, w związku z czym do lipcowego book haulu dołączyły "Sekretne życie drzew" Petera Wohllebena i "Mitologia nordycka" Neila Gaimana. O pierwszej z tych pozycji nie słyszałam wcześniej nic, ale tematem są drzewa, a to w zupełności wystarczy, by wzbudzić moje zainteresowanie. Z Gaimanem mam problem - doceniam jego wyobraźnię i język, a równocześnie nie mogę się do niego przekonać. Czytałam "Amerykańskich bogów", którzy mnie nie porwali i z których nie pamiętałam nic tydzień po zakończeniu lektury, czytałam "Księgę cmentarną", która była interesującym nic-specjalnego. Tak wiele osób kocha jednak jego twórczość, coś musi w niej być, dlatego daję panu Gaimanowi jeszcze jedną szansę.


   O książkach i mangach kupionych w Japonii powstał osobny wpis, zapraszam do sprawdzenia, co też ciekawego z kraju kwitnącej wiśni przywiozłam.

   Na zakończenie miesiąca otrzymałam przesyłkę - niespodziankę (bo zupełnie zapomniałam, że ją zamówiłam). "The Gentelman's Guide to Vice and Virtue" autorstwa Mackenzi Lee to książka, na którą czekałam od dłuższego czasu, bo kiedy jak nie w lato czytać o podróżach? Opowieść o przygodach trójki młodych bohaterów nie zawiodła moich oczekiwań, przeleciałam przez książkę w tempie błyskawicy i z uśmiechem na ustach. Dla ciekawych moich wrażeń zapraszam do lektury recenzji.

zakładka japońska, a jakże


   Z całego lipcowego book haulu udało mi się jak na razie przeczytać osiem pozycji, ale jest szansa, że w sierpniu pochłonę resztę, przede wszystkim ze względu na znaczne odchudzenie portfela, co powinno przełożyć się na nieliczne zakupy w drugim miesiącu wakacji (podkreślam słowo powinno, bo jak będzie to i dobre duchy nie wiedzą).






sobota, 5 sierpnia 2017

Z dżentelmenem przez Europę - Mackenzi Lee "The Gentelman's Guide to Vice and Virtue"

   „Przewodnik dżentelmena po rozpuście i cnocie” sam w sobie jest Wielką Podróżą. Przygody Monty’ego, zabawne i romantyczne, pełne hec i skandali, są równie zachwycające jak sam Monty. Uwielbiam tę książkę.

        Rachel Hawkins, autorka serii „Rebel Belle”

   To jedna z wielu notek innych pisarzy i pisarek, jakie mrugają do nas z tylnej okładki „The Gentelman’s Guide to Vice and Virtue” autorstwa Mackenzi Lee i muszę przyznać, że po raz pierwszy od bardzo długiego czasu zgadzam się właściwie z nimi wszystkimi. Co za cudowna przygoda! Ponad pięćset stron książki połknęłam w jeden dzień, zaaferowana przygodami Monty’ego, Percy’ego i Felicity, kibicując im w najgorszych momentach ich przeprawy przez Europę, wzruszając się, śmiejąc i wkurzając na przemian.

   Bohaterami powieści są trzej nastolatkowie – Monty (oryginalnie Henry, ale tego imienia nie używamy), jego najlepszy przyjaciel z dzieciństwa (a właściwie ktoś o wiele ważniejszy) Percy, oraz młodsza siostra Monty’ego Felicity. Każde z nich jest postacią barwną i ciekawą, każde z nich ma swoje wady i zalety, ale najważniejszym jest to, że nie da się ich nie polubić. I choć Monty co i rusz wszystkich w około (czytelnika również) wyprowadza z równowagi, jest niepoprawnym flirciarzem, tchórzem i ogromną drama queen, nie sposób nie przejmować się jego bolesną i niespełnioną miłością do najlepszego przyjaciela i nie współczuć mu, gdy odkrywamy sekrety jego relacji z ojcem. Percy’ego, który jest owocem związku białego mężczyzny i czarnej kobiety w świecie, gdzie ciemniejszy odcień skóry automatycznie klasyfikuje człowieka na samym dnie drabiny społecznej, chciałoby się przytulić i ochronić przed całym złem, jakie na swojej drodze z tego powodu spotyka. No i wreszcie Felicity, ach ta Felicity! Chyba ulubiona moja postać, dziewczyna zaczytana w książkach medycznych, które ukrywa za okładkami ckliwych romansideł, ponieważ jest kobietą, a jak wiadomo kobieta nadaje się tylko do wyszywania, haftowania i ładnego wyglądania na przyjęciach. Chłopcy nie raz tylko dzięki jej opanowaniu i medycznym umiejętnościom nie stracili głowy i życia. Podczas Podróży cała trójka boryka się z przeróżnymi problemami, od niespełnionej miłości począwszy (Monty i Percy są tak ślepi na swoje uczucia, że aż głowa boli), na porwaniu przez piratów skończywszy.

   Książka pełna jest ciekawych opisów osiemnastowiecznej Europy, rozpoczynając od Anglii, w której zaczyna się przygoda wielkiej trójcy, poprzez Paryż z jego wielkimi przyjęciami i ogromną ilością mieszkańców, kolorową i głośną Barcelonę, by wreszcie skończyć na magicznej Wenecji i sielskiej Grecji.

   Mimo, że powieść jest lekka i przyjemna, a historia Monty’ego i jego towarzyszy na pierwszy rzut oka jest dosyć płytka i nie wymagająca wielkiego zaangażowania umysłowego, Mackenzi Lee porusza w niej bardzo poważne tematy: homoseksualizmu i tego, jak okrutny potrafił (i nie czarujmy się, nadal potrafi) być świat dla ludzi w związkach nie-heteroseksualnych, stygmatyzacji osób cierpiących na nieuleczalne choroby, rasizmu, a także sytuacji kobiet, odciętych od możliwości rozwoju zawodowego ze względu na ich płeć. Z tym wszystkim bohaterowie książki muszą się zmagać na każdym kroku ich podróży przez Europę i te zmagania właśnie bardziej niż sama wyprawa sprawiają, że dorośleją i odkrywają, kim tak naprawdę są.

   Sam wątek uczucia Monty’ego i Percy’ego opowiedziany jest w sposób subtelny i urokliwy, i choć nie obywa się bez dramatów (wszak obaj są wciąż nastolatkami uczącymi się dopiero samych siebie) kibicowałam im z całego serca i z uśmiechem na ustach.


   Zaskoczyło mnie to, jak bardzo uległam magii tej opowieści i wiem, że nie jestem jedyną, która do przygód dżentelmena Monty’ego wracać będzie jeszcze nie raz.


autor: Mackenzi Lee
tytuł: Gentelman's Guide to Vice and Virtue
wydawnictwo: Katherine Tegen Books
ilość stron: 528 (za mało!)


ocena: ★★★★☆ 

piątek, 4 sierpnia 2017

Anielskie opowieści średniej treści - Laini Taylor "Córka dymu i kości"

   Czytnik Kindle ma tę przewagę nad książką, że przy trybie życia na tzw. walizkach staje się twoim najlepszym przyjacielem - lekki, nie zabiera miejsca w torbie, a równocześnie pozwala zaspokoić potrzebę zanurzania się w wymyślone światy podczas nastu godzin lotu.

   Tym razem również zdecydowałam się na pozycję, którą na czytniku miałam już od jakiegoś czasu, mimo, że w domu czeka na mnie góra książek, do których rwą mi się łapy. "Córka dymu i kości" Laini Taylor przyciągnęła moją uwagę, gdy jedna z ulubionych booktuberek (z której opiniami na temat książek zazwyczaj się zgadzam) polecała ją jako być może trochę szablonową, ale z interesującym zwrotem akcji powieść o aniołach i potworach.

   Jeśli mam być szczera, książek o anielskiej/demonicznej tematyce zazwyczaj unikam, bo jakoś tak trafiam na ckliwe romansidła, których bohaterowie są jak wykonani z tego samego odlewu - piękny, groźny anioł, rozkochana w nim dziewczyna, która jest taka sama jak inne, a równocześnie oczywiście wyjątkowa, koniecznie oboje mają za sobą TRAGICZNĄ PRZESZŁOŚĆ, a ich miłość porusza świat i wzrusza do łez, itd. itp. Zachęcona jednak opinią wyżej wymienionej osoby, jak również dobrymi recenzjami innych czytelników postanowiłam spróbować.

   I wyszło jak wyszło, bo "Córka dymu i kości" utwierdziła mnie w przekonaniu, że jednak anielskie romanse to nie moja broszka.

   Po pierwsze Karou (której imię cały czas czytałam z japońskiego Kaoru, za dużo mang^^;). Postać ciekawa o tyle, że nie do końca człowiek, wychowanka chimer, rozdarta między światem ludzi i tym drugim, równocześnie jednak aż do bólu sztampowa w swoich uczuciach. W jednej scenie osiąga pewnego rodzaju rozejm z aniołem, którego do tej pory traktowała jak wroga, a parę stron dalej wyznaje mu miłość. Serio tak to działa? Oczywiście nie mówiąc o tym, że jest piękna, zna dziesiątki języków, jest mistrzynią sztuk walki i czy wspomniałam już, że ma naturalne (powiedzmy) niebieskie włosy?

   Po drugie Akiva. Ilość akapitów, w których podkreślono, jak nieziemsko przepięknym mężczyzną jest ten serafin wystarczyłaby na osobną książkę. O jego oczach wiem po przeczytaniu książki więcej niż o świecie, w którym się wychował. Groźny, bo łagodne i dobre anioły ostatnimi czasy w kulturze masowej są na wyginięciu, z ognistymi skrzydłami, które na szczęście niczego nie podpalają. Podczas pierwszego spotkania z Karou beznamiętnie walczy z nią na śmierć i życie, ale kiedy ich drogi schodzą się ponownie jest już kłębkiem emocji i niemal natychmiast zdaje sobie sprawę, że darzy ją uczuciem.

   Po trzecie język powieści. W większości pozytywnych recenzji "Córki..." pojawiają się pochwały pod adresem kunsztu pisarskiego Laini Taylor, liryzmu jej języka i umiejętności pobudzania wyobraźni czytelnika. Pozwolę sobie w tym momencie zacytować fragment książki:

"Jego dotyk, ciepło, spojrzenie obmywały ją w i jednej chwili zdała sobie sprawę, że to, co czuła, to nie motyle w brzuchu. To było zbyt mało, zwykłe trzepotanie niemądrych dziewczynek. To, co pojawiło się teram między nimi, było w niej, ciepłe, miękkie fale, i teraz, gdy trzymał jej dłonie w swoich, Karou czuła się tak bezbronna jak światło małej gwiazdy, świecącej u boku słońca w jakiejś wielkiej, obcej przestrzeni."

   Trzepotanie niemądrych dziewczynek? Bezbronna jak światło gwiazdy?? TO jest ten kunszt i liryzm??? Metafory, które mają porwać moją wyobraźnię??? Przykro mi, ale jedynym, co zostało w tym momencie pobudzone były moje mięśnie brzucha, gdy wybuchnęłam śmiechem. I tak tylko sobie myślę, że może to jest kwestia tłumaczenia, może nie brzmi to tak idiotycznie po angielsku? Jeśli kiedykolwiek zdecyduję się przeczytać pozostałe tomy cyklu, to zrobię to w języku oryginału.

   Żeby nie było, opowieść o Karou i Akivie czytało się szybko, opisy Pragi sprawiły, że żałuję, że jeszcze jej nie zwiedziłam, a postaci Zuzany i jej chłopaka Mika, choć nie pojawiały się zbyt często, wzbudziły we mnie cieplejsze uczucia niż główna para bohaterów. Chimery jako przeciwwaga serafinów to również pomysł całkiem nieźle wykoncypowany, choć w pierwszym tomie nie w pełni w moim odczuciu rozwinięty.

   Podsumowując, "Córka dymu i kości" może się podobać wielbicielom fantastycznych romansów z aniołami i potworami w roli głównej. Osoby taki jak ja (najwyraźniej nie mające w sobie odrobiny nawet romantyzmu) książkę przeczytają i szybko o niej zapomną.


autor: Laini Taylor
tytuł: Córka dymu i kości
wydawnictwo: Amber
ilość stron: 400


ocena: ★★☆☆☆