niedziela, 31 grudnia 2017

Rok 2017 w czytelniczym podsumowaniu ☆ミ

   Minęło zaledwie pół roku, od kiedy pojawił się na Chmurzastym Zaczytaniu pierwszy wpis. Sześć miesięcy wypełnionych intensywnym, jak na moje możliwości, czytaniem, sięganiem po gatunki, do których do tej pory nie zaglądałam prawie w ogóle, pisaniem recenzji i robieniem zdjęć książek (po raz pierwszy w życiu). Czy jestem zadowolona z czytelniczego roku 2017? Jak najbardziej! Czy chciałabym, by 2018 był pod względem książkowym jeszcze lepszy? Oczywiście!

   Nie będę wypisywać top 10 swoich ulubionych czy najbardziej nielubianych książek, bo wielu blogerów zrobiło to już w sposób o wiele lepszy i ciekawszy, niż ja bym potrafiła. Żeby jednak w jakiś sposób podsumować mijający rok, postanowiłam sięgnąć do pytań znalezionych u Lali na kanale BooksandLala. Ponieważ Zaczytanie nie ma nawet roku, w odpowiedziach znajdą się prawdopodobnie zarówno książki, których recenzje na blogu możecie przeczytać, jak i takie, które przeczytałam w pierwszej połowie roku, przed historycznym wpisem numer 1.

   Zaczynajmy!

  • Ile książek przeczytałaś w tym roku? 
   Posiłkując się moim kontem na lubimyczytać odpowiedź brzmi 78. W rzeczywistości było ich o dwie więcej, ale ze względu na ich wręcz tragiczny poziom literacki wyrzucam je z głowy. Nie wliczam również książek czytanych po raz kolejny, a tych było sporo.
  • Najczęściej czytany gatunek. 
   Bez dwóch zdań fantastyka, która króluje na moich listach od bardzo dawna i prędko się to nie zmieni. Na 78 przeczytanych książek około 50 to książki fantasy i s-f (nie wliczając horrorów i komiksów). Mimo to jestem pozytywnie zaskoczona, jak wiele pozycji z innych gatunków przeczytałam, nawet literatura faktu się pojawiła, co jest chyba największym zaskoczeniem.
  • Najdłuższa i najkrótsza książka tego roku. 
   Najdłuższa książka chyba nikogo nie zdziwi, gdyż jest nią "Oathbringer" Brandona Sandersona, który w wersji oryginalnej nie jest podzielony na dwa tomy, dzięki czemu może służyć jako broń zaczepna (1243 strony). Najkrótszą przeczytaną książką był "The Spookshow" Tima McGregora, ale jako kiepski horror staram się o nim nie mówić. Dlatego nagroda dla największego mikrusa przypada "Every Heart a Doorway" Seanan McGuire (173 strony).
  • Ulubiona nowa publikacja roku 2017. 
   I znowu nagroda wędruje do Brandona Sandersona. Co ja poradzę na to, że wyczekiwałam na tę książkę latami i jak już się pojawiła, nic nie może jej przebić. Ale żeby nie być monotematyczną, wspomnę również o "The Gentleman's Guide to Vice and Virtue" Mackenzi Lee, zabawnej i sympatycznej opowieści o podróży przez Europę i odkrywaniu samego siebie, oraz "Pypciach na języku" Michała Rusinka, inteligentnym i prześmiesznym zbiorze anegdotek o języku
  • Ulubiona książka opublikowana przed 2017 rokiem.
   Tutaj muszę wymienić dwie pozycje, obie przeczytane po angielsku, obie będące pierwszymi pozycjami, do których sięgnęłam w twórczości tych autorów. Pierwszą z nich jest "We Are the Ants" Shauna Davida Hutchinsona. Niby młodzieżówka, niby nic odkrywczego, a zapadła mi w pamięć i do dziś myślę o niej za każdym razem, gdy mam ochotę na jakąś książkę ya. Planuję ją przeczytać ponownie w 2018 roku, wtedy na pewno doczeka się ona mojej recenzji, a do tego czasu polecam z całego serca. Drugą z ulubionych pozycji jest "Vicious" V.E.Schwab, moja jak na razie ulubiona książka tej autorki, opowieść pełna bohaterów niejednoznacznych, niekoniecznie pozytywnych, z ciekawie, nielinearnie prowadzoną fabułą. Również tę pozycję chciałabym wkrótce przeczytać raz jeszcze.
  • Książka, która zasłużyła na swój rozgłos. 
   Cykl o Kruczych Chłopcach Maggie Stiefvater. Nie spodziewałam się tak polubić tej czterotomowej serii, a tu proszę. Przekonał mnie do siebie język autorki, bardzo liryczny i pasujący do tej opowieści, przekonali mnie do siebie bohaterowie, przekonała mnie wreszcie sama historia.
  • Książka, która NIE zasłużyła na swój rozgłos.
   Być może się komuś narażę, ale w tej kategorii absolutnym zwycięzcą jest dla mnie "Night Circus" Erin Morgenstern. Książka napisana ładnym językiem, z niesamowitymi wręcz obrazami baśniowego nocnego cyrku, nie przeczę, lecz równocześnie książka z bohaterami, których byli mi zupełnie obojętni, napisana właściwie nie wiadomo, po co, bo fabularnie nic w niej ciekawego się nie działo, a i wyciągnąć z niej nic mi się nie udało. Nie zrozumcie mnie źle, dałam jej 6 na 10 gwiazdek na lubimyczytać, bo czytało się szybko i przyjemnie, ale nie zasługuje ona wg mnie na uwielbienie, jakim wielu czytelników ją darzy.
  • Książka, której przeczytanie uważasz za swoje największe osiągnięcie.
   Książka, która nie tylko jest jedną z moich ulubienic 2017 roku, ale która jest również dowodem na to, że z tworzeniem końcoworocznych podsumowań należy czekać do ostatniego dnia roku. Mowa o dziele Christophe'a Galfarda "Wszechświat w twojej dłoni". Przeczytanie jej przyniosło mi nie tylko ogromną satysfakcję i poczucie dumy, ale także było jedną z najciekawszych i najbardziej fascynujących podróży czytelniczych, jakie odbyłam w tym roku. Polecam!
  • Ulubiony bohater. 
   Moim ulubieńcem jest Dalinar Kholin z Archiwum Burzowego Światła Brandona Sandersona, co do tego nie ma wątpliwości. Ponieważ jednak zakładam, że chodzi o ulubionego bohatera poznanego w tym roku, pierwsze miejsce przyznaję Ganseyowi z "Króla kruków" i Steris z "Żałobnych opasek" Brandona Sandersona. Gansey ❤ skradł mi serce swoim zapałem i tą cechą, która powoduje, że nie sposób powiedzieć mu nie. Steris ❤ wygrała dzięki trzeźwemu spojrzeniu, ostremu językowi i byciu sobą, nawet jeśli nikomu się to nie podoba.
  • Znienawidzony bohater. 
   Eli z "Vicious" V.E.Schwab, nie znoszę gościa równie mocno, jak uwielbiam Victora z tej samej powieści. Wkurzający, opętany religią psychopata, grrrr.

  • Ulubiona para/OTP. 
   Nie będę oryginalna, gdy powiem, że Dalinar i Navani z "Oathbringera" Sandersona? No dobrze, niech będzie Wax i Steris z drugiej trylogii dziejącej się w świecie "Ostatniego Imperium". Może również być Wax i Wayne, bo ich rozmowy doprowadzały mnie do łez śmiechu.
  • Ulubiona okładka tego roku.
   I ponownie pojawi się tu "Vicious" V.E.Schwab, który to już raz? Zresztą kobieta ma szczęście do okładek, bo jej cykl "Odcienie magii" również może się pochwalić prześliczną oprawą graficzną.

  • Która książka doprowadziła Cię do płaczu? 
   "Oathbringer" bo śmierć kogoś, kogo imienia nie zdradzę, oraz "We Are the Ants", bo traumatyczne przeżycia młodości i radzenie sobie z depresją i śmiercią ukochanej osoby.

  • Która książka rozbawiła Cię najbardziej? 
   Bez wątpienia "The Lightning-Struck Heart" TJ Klune'a. Poziom dowcipu nie jest w niej najwyższy, a ponadto niezwykle gejowski i przepełniony seksem, ale na różowe jednorożce, dawno tak mnie brzuch nie bolał ze śmiechu jak przy czytaniu tej książki.

  • Ulubiona książka przeczytana ponownie.
   Musiałam zakończyć Sandersonem, musiałam. Cały listopad poświęciłam na przypominanie sobie, co też działo się w "Drodze królów" i "Słowach światłości" i była to jak zwykle czysta przyjemność. Te dwie książki, ale również twórczość Sandersona ogółem to coś, do czego mogę wracać raz za razem i nigdy się nie znudzić.



   I jak, drodzy Odwiedzający, spodobała się Wam taka forma podsumowania roku? Ja osobiście z przyjemnością raz jeszcze wróciłam na chwilę do przeczytanych książek. Mogę tylko mieć nadzieję, że nadchodzący wielkimi krokami Nowy Rok przyniesie mi równie wiele, jak nie więcej, czytelniczych radości i wyzwań. Czego życzę i Wam!!!


Czarne dziury parują? To podobnie jak mój mózg! - Christophe Galfard "Wszechświat w twojej dłoni"

   Recenzję, którą za chwilę będziecie mogli przeczytać, muszę poprzedzić pewnym wyjaśnieniem. Otóż aż wstyd się przyznawać, ale jestem laikiem do potęgi entej, jeśli chodzi o nauki ścisłe, zwłaszcza chemię. Jako uczennica ogólnokształcącej szkoły muzycznej nie zaznałam w swoim życiu zbyt wielkiego kontaktu z cudownościami fizyki i całej fascynującej reszty jej podobnych przedmiotów, gdyż program ich był bardzo okrojony na rzecz muzyki. Dodatkowo nauczycielka chemii, w przeciwieństwie do nauczyciela fizyki, robiła wszystko, by swoją dziedzinę obrzydzić uczniom. Tym oto sposobem zapytajcie mnie o budowę atomu albo poproście o wyjaśnienie grawitacji, a zobaczycie tępe spojrzenie i usłyszycie nerwowy śmiech. Piszę o tym wstydliwym aspekcie mojej osoby po to, żebyście zrozumieli, jak ogromnym, pozytywnym zaskoczeniem okazała się książka Christophe'a Galfarda.

   Po "Wszechświat w twojej dłoni" sięgnęłam zachęcona recenzją Marty z Fantastycznych książek i jak je znaleźć, która stwierdziła, że książka jest zrozumiała nawet dla czytelników kompletnie niedouczonych w kwestii nauk ścisłych. Mimo jej opinii wzięłam tę książkę do ręki z ogromną obawą, że jednak okażę się zbytnim tępakiem, by  cokolwiek zrozumieć i dzięki temu polubić tę pozycję. Na szczęście wszystkie moje obawy okazały się nie potrzebne.

   Christophe Galfard robi w swojej książce coś niesamowitego - przedstawia niezwykle skomplikowane teorie i prawdy naukowe w nie tylko bardzo przystępny, ale również zabawny sposób. Swoją opowieść o Wszechświecie rozpoczyna od rzeczy najbardziej znanych przeciętnemu człowiekowi, takich jak grawitacja, układ słoneczny i Droga Mleczna, by przez świat niezwykle maleńki, ten na poziomie atomu, przejść do najdziwniejszych, a równocześnie niezwykle fascynujących pojęć współczesnej nauki, takich jak era inflacyjna i teoria strun.

   Galfard przedstawia zjawiska mało znane i mało zrozumiałe dla przeciętnego człowieka w sposób niezwykle opisowy, prosty (ktoś, kto ma większe pojęcie o fizyce być może poczuje się urażony traktowaniem go jak idiotę) i trafiający do wyobraźni. Weźmy na przykład naszą galaktykę i należące do niej 300 miliardów gwiazd. Jak tu wyobrazić sobie taką liczbę? Galfard proponuje proste rozwiązanie, zawierające w sobie 300 kartonów piasku z tropikalnej wyspy, Trafalgar Square i pomnik generała Nelsona. Proszę mi wierzyć, wyobrażenie sobie Drogi Mlecznej staje się w ten sposób banalnie proste.

"Napisałem "inne inteligentne gatunki", choć angielski fizyk teoretyk i kosmolog Stephen Hawking często żartuje (czy aby na pewno żartuje?), że zanim zaczniemy ich poszukiwanie, powinniśmy najpierw znaleźć dowód, że istnieje inteligencja na Ziemi." 

   Nigdy nie pomyślałabym, że książka poświęcona nauce może być również tak zabawna, w lekko ironiczny, nienachalny sposób. Niektóre z porównań czy przypisów spowodowały, że prychałam śmiechem, starając się stłumić głośny śmiech (inni pasażerowie pociągu mogliby nie zrozumieć, co śmiesznego znalazłam w wizji zderzenia się galaktyki Andromedy z naszą Drogą Mleczną za jedyne 4 miliardy lat).

   Ciemna materia, ciemna energia, osobliwość w czarnej dziurze i bańki wszechświatów w bańkach wszechświatów... Brzmi przerażająco i niezrozumiale? Owszem, i nie będę nawet udawać, że zrozumiałam większość najbardziej szalonych teorii. Nie mogę powiedzieć, że zrozumiałam również wszystko, co dzieje się w miniaturowej skali kwarków i gluonów, a pod koniec książki rwałam sobie włosy z głowy nad teorią strun. A mimo to czuję potrzebę i ogromną chęć, by sięgnąć po więcej, by zanurzyć się jeszcze głębiej w niesamowity świat fizyki (zarówno praktycznej, jak i teoretycznej). Christophowi Galfardowi udało się coś, czego nie dokonał ani sympatyczny nauczyciel fizyki, ani niechętna uczniom nauczycielka chemii - sprawił, że zrozumiałam co nie co o prawach rządzących naszym (wszech)światem i chcę wiedzieć więcej. Takie było założenie autora i udało mu się ono w stu procentach.

   "Wszechświat w twojej dłoni" to ostatnia książka, którą przeczytałam w 2017 roku. To również jedna z najciekawszych, najbardziej interesujących i niezwykłych lektur całego roku. Mogę sobie tylko życzyć, by każdy następny rok kończył się odkryciem takiego skarbu.


autor: Christoph Galfard
tytuł: Wszechświat w twojej dłoni
wydawnictwo: Otwarte
ilość stron: 411


ocena: ★★★★☆ 1/2

środa, 27 grudnia 2017

Tym razem filmowo - Star Wars: The Last Jedi ☆ミ

   Chmurzaste zaczytanie jest blogiem poświęconym książkom i tematom około-książkowym, tym razem postanowiłam jednak zrobić sobie krótką odskocznię od pisania o czytaniu, impulsem czego było wyjście do kina na najnowszą odsłonę Gwiezdnej Sagi. Mam nadzieję, że wybaczycie mi, drodzy Odwiedzający, ten skok w bok, obiecuję, że kolejna książkowa recenzja jest w trakcie pisania i powinna pojawić się na blogu już niedługo.

   Gwiezdne Wojny towarzyszą mi od wczesnego dzieciństwa, kiedy to w wypożyczalni kaset wideo dorwałyśmy z siostrą Nową Nadzieję, po oglądnięciu której już nic nie było takie same. Niedługo potem zobaczyłam Imperium Kontratakuje, które do dnia dzisiejszego pozostaje moim ulubionym filmem w całym gwiezdnowojnowym uniwersum. Byłam w kinie, kiedy w latach dziewięćdziesiątych weszła na ekrany zremasterowana oryginalna trylogia, przeżyłam rozczarowanie, jakim były prequele, a obecnie ekscytuję się najnowszymi historiami o odległej galaktyce. Pamiętam, jak szczęśliwa byłam idąc na Przebudzenie Mocy, i jak szczęśliwa wyszłam z kina po Rogue One. Najnowsza trylogia nie jest pozbawiona wad i mimo całego mojego uwielbienia dla Gwiezdnych Wojen jestem w stanie je dostrzec i skrytykować. Równocześnie jednak jestem również typem fana, którego cieszą małe rzeczy, i to, że mogę zobaczyć na wielkim ekranie nieśmiertelne "Dawno, dawno temu w odległej galaktyce..." i usłyszeć niesamowitą ścieżkę dźwiękową Johna Williamsa wystarczy, bym chodziła cały dzień jak po chmurach.

   Idąc na Gwiezdne Wojny: Ostatniego Jedi przepełniało mnie zarówno podekscytowanie, jak i obawa. Starałam się unikać spoilerów, ale od medialnego szumu nie łatwo się odgrodzić. Słyszałam więc o tym, że fani oryginalnej trylogii są zawiedzeni, że film jest niekonsekwentny, że Luke nie jest przedstawiony tak, jak powinien. Po wyjściu z kina mogę zgodzić się z niektórymi opiniami krytycznymi, równocześnie jednak znalazłam w filmie wiele z tego, co najbardziej w Gwiezdnych Wojnach lubię. Poniżej zamieszczam moją opinię, a tych, którzy jeszcze na filmie nie byli (są tacy? mam wrażenie, że byłam ostatnią z moich znajomych, którzy wreszcie się w kinie znaleźli) ostrzegam, że czytają na własną odpowiedzialność, gdyż spoilerów będzie cała masa. Gotowi?

sobota, 16 grudnia 2017

Złodziejem być - Megan Whalen Turner "The Thief"

   Po przeciążeniu głowy i serca "Dawcą przysięgi" Brandona Sandersona potrzebowałam czegoś lekkiego, krótkiego i nieskomplikowanego, nadal fantastycznego, ale bez wielowątkowej fabuły, polityki i ogólnoświatowych konfliktów i wojen. Zachęcona po części recenzją Regan z PeruseProject, a po części niewielkimi rozmiarami, sięgnęłam po "The Thief" Megan Whalen Turner, czyli po książkę, o której niewiele tak naprawdę wiedziałam i jeszcze mniej słyszałam, ale która zapowiadała się na lekką i niezobowiązującą lekturę. I w gruncie rzeczy się nie zawiodłam.

   Jak sam tytuł wskazuje, głównym bohaterem jest Gen (tudzież Eugenides), młody złodziejaszek, którego poznajemy w więzieniu władcy Sounis, małego kraju o dużych aspiracjach. Gen, ze względu na swoje umiejętności, zostaje zwerbowany (czytaj zmuszony pod groźbą śmierci) do wykradzenia Daru Hamaithesa, legendarnego kamienia dającego prawo do tronu sąsiedniego kraju Eddis. Razem z magusem, doradcą króla i pomysłodawcą tego nieco szalonego planu, jego dwoma uczniami Sophosem and Ambiadesem, oraz strażnikiem Polem, wyrusza nasz bohater do wrogiego kraju Attolia, gdzie według magusa znajduje się miejsce, w którym ukryty jest ów kamień.

   Już na samym początku książki zwraca na siebie uwagę świat, w którym umiejscowiona jest akcja powieści, przywodzący na myśl starożytną Grecję z jej bogami, świątyniami, gajami oliwnymi i gorącym słońcem. Nawet legendy, którymi w trakcie podróży dzielą się ze sobą bohaterowie, przypominają mity greckie. Większość autorów fantasy umieszcza akcję swoich książek w światach wzorowanych na średniowiecznej Europie, dlatego "Złodziej" pod tym względem przynosi ze sobą powiew świeżości.

   Jeśli chodzi o bohaterów, to oczywiście najważniejszą, a zarazem najbardziej dającą się lubić postacią jest Gen. Złodziejaszek z poczuciem humoru, który momentami wydaje się być kimś więcej, niż prostym chłopakiem, który zszedł na złą drogę. Nie ma łatwego życia, pół książki spędza a to w kajdanach, a to w pętach. Sprawy nie ułatwia również Ambiades, który do najmilszych towarzyszy podróży nie należy. Magus traktuje Gena z (niekiedy) uprzejmym lekceważeniem i lekką pogardą, i właściwie tylko Sophos i Pol nie patrzą na niego z góry. I to tyle, jeśli chodzi o bohaterów opowieści, gdyż poza tą piątką wszystkie postaci pojawiają się na chwilę i nie grają większej roli w rozwoju akcji.

   Sama akcja sunie raczej niż pędzi do przodu, dopiero w trzech czwartych książki przyspiesza i przynosi coś więcej niż tylko powolną podróż przez gaje oliwne. A i wtedy nie mogę powiedzieć, bym śledziła ją z zapartym tchem, ot lekko zadrżało mi serce. Właściwie największe emocje poczułam przy nieoczekiwanym zwrocie fabularnym, którego się nie spodziewałam, choć właściwie powinnam. Zakładam jednak, że ponieważ "The Thief" jest pierwszą częścią większego cyklu, w kolejnych tomach można się spodziewać przyspieszenia akcji i większych emocji.

   Podsumowując, książka pani Turner jest lekką i przyjemną lekturą, która prawdopodobnie nie przyprawi was o krwawiące serce i sterty chusteczek na otarcie łez, ale zapewni całkiem niezłą rozrywkę na dwie, trzy godziny. A z Genem z chęcią spotkam się w kolejnych odsłonach opowieści, bo chłopak ewidentnie ma zdolności do pakowania się w kłopoty.



autor: Megan Whalen Turner
tytuł: The Thief
cykl: Queen's Thief
wydawnictwo: Greenwillow Books
ilość stron: 304


ocena: ★★★☆☆

piątek, 15 grudnia 2017

Sandersonowy natłok myślowy, część III - Brandon Sanderson "Oathbringer/Dawca przysięgi"

   Sandersonowski kac czytelniczy - wiecie, co to takiego? To niemożność sięgnięcia po żadną nową książkę po przeczytaniu którejkolwiek z pozycji tego autora, to namiętne wracanie raz po raz do ulubionych fragmentów, to ciągłe myślenie o fabule, bohaterach i ich wyborach, to szukanie w internecie fanartów i fanfików, to ogólna depresja na myśl, że na kolejną część opowieści trzeba będzie czekać wiele lat. To coś, co odczuwam właśnie z całą mocą i nie potrafię się z tego otrząsnąć. Może przelanie moich myśli w ten wpis pomoże?

   Przeczytanie "Oathibringera" Brandona Sandersona zajęło mi parę dni oraz jedną zarwaną noc, kiedy to ostatnie dwieście stron tak mnie pochłonęło, że skończyłam czytać o czwartej siedem rano. Od tego momentu minęło już parę dni, ale dopiero dziś mam czas, żeby spróbować pozbierać moje przemyślenia w jako tako koherentny wpis. Zastanawiałam się, jak się do pisania zabrać, w jaką formę ubrać moje myśli i emocje: napisać zwykłą recenzję? a może posłużyć się stronami notatek, które robiłam podczas czytania? Obie opcje odrzuciłam, gdyż wiążą się ze spoilerami, których chcę za wszelką cenę uniknąć, tym bardziej, że "Dawca przysięgi" został w Polsce podzielony na dwie części i druga z nich pojawi się w rękach fanów dopiero w przyszłym roku. Z góry przepraszam więc za brak konkretnej struktury w tym wpisie, postaram się jednak podsumować "Oathbringera" bez zdradzania fabuły książki.

   Zacznijmy od świata przedstawionego w cyklu Archiwum Burzowego Światła. O ile w "Drodze królów" i "Słowach światłości" akcja skupia się na Strzaskanych Równinach i częściowo w królestwie Taravangiana, a resztę Rosharu poznajemy poprzez interludia, o tyle "Oathbringer" odkrywa przed nami także inne krainy, zarówno te do tej pory wspominane przede wszystkim z nazwy, jak i zupełnie nam nieznane. Powoli poznajemy tajemnice Urithiru, odwiedzamy dom rodzinny Dalinara - Kholinar, podróżujemy do Aziru i Thaylenath. Jedno z interludiów zaprowadzi nas do tajemniczej Aimii, inne do szczytów Rogożerców. W pewnym momencie znajdziemy się nawet w Shadesmar (przepraszam, nie pamiętam, jak brzmi polskie tłumaczenie tej nazwy). Każda z tych krain dotknięta została piętnem wojny, z którym niektóre potrafią sobie radzić, inne natomiast padają pod naporem Przynoszących Pustkę. Sandersonowi udało się stworzyć świat niezwykle różnorodny, w którym krainy, tak jak na naszej starej Ziemi, różnią się od siebie nie tylko pod względem języka mieszkańców i ich kultury, ale także pod względem historii, religii, klimatu, a nawet gatunku istot je zamieszkujących. Shadesmar, zwłaszcza pod tym ostatnim względem, jest miejscem niezwykle fascynującym i wszystkim czekającym na drugą część książki zaręczam, że będziecie zachwyceni i zaciekawieni poznawaniem tej krainy.


   "- Przeszłość jest przyszłością, i tak, jak żył każdy człowiek, tak musisz i ty.
- Czyli zostaje mi tylko powtarzanie tego, co już zostało zrobione?
- W niektórych rzeczach tak. Będziesz kochał. Będziesz cierpiał. Będziesz marzył. I będziesz umierał. Przeszłość każdego człowieka jest twoją przyszłością.
- Jaki jest więc cel? Jeśli wszystko zostało już zobaczone i zrobione?
- Pytaniem nie jest to, czy będziesz kochał, cierpiał, marzył i umierał, lecz to, co będziesz kochał, dlaczego będziesz cierpiał, kiedy będziesz marzył i w jaki sposób umrzesz. Tu leży twój wybór. Nie możesz wybrać celu, a jedynie drogę do niego prowadzącą."


   O czym tak naprawdę jest "Oathbringer"? Jestem pewna, że każdy odbierze tę historię inaczej, dla mnie jednak jest to przede wszystkim opowieść o wzięciu odpowiedzialności za własne czyny i o tym, jak zrzucenie tej odpowiedzialności na innych prowadzi w konsekwencji do zniszczenia i cierpienia. Podczas czytania wielokrotnie zresztą zatrzymywałam się i dumałam w zachwycie, jak wiele mądrych spostrzeżeń i rozważań zawarł autor w książce, było nie było, fantastycznej, od którego to gatunku wymaga się wielu rzeczy, ale filozofia na pewno nie jest na przodzie tej listy. Od spostrzeżeń dotyczących rzeczy bardzo przyziemnych, do przemyśleń na temat świata, życia człowieka i jego celu, Sanderson głosami swoich postaci zadaje pytania i nie zawsze na nie odpowiada, zostawiając to zadanie czytelnikowi.


"Samo bycie tradycją nie czyni czegoś godnym. Nie możemy zakładać, że coś jest dobrym tylko dlatego, że jest dawne."


   W "Dawcy przysięgi" towarzyszymy głównym bohaterom, znanym nam z poprzednich tomów, lecz o ile w "Drodze królów" na plan pierwszy wysuwał się Kaladin i jego historia, a w "Słowach światłości" to Shallan stanowiła centralną oś wydarzeń, o tyle najnowsza odsłona Archiwum Burzowego Światła skupia się na Dalinarze. Jeśli przeczytaliście pierwszy Sandersonowy natłok myślowy, to wiecie, że Dalinar to moja ulubiona postać całej opowieści, potraficie sobie zatem wyobrazić moją radość i rozentuzjazmowanie na wieść, że to właśnie głowie rodu Kholin poświęcona będzie ta część. Niczego więcej nie pragnęłam, niż dowiedzieć się, jakim człowiekiem był Dalinar za młodu, dlaczego nie pamięta nic o swojej żonie i co sprawiło, że ze sławetnego Czarnego Ciernia zmienił się w szlachetnego, postępującego zgodnie z kodeksem honorowym Dalinara, jakiego znamy ze Strzaskanych Równin. I nie zawiodłam się! Nie przypuszczałam tylko, że moje początkowe rozradowanie i zachwyt nad młodym Czarnym Cierniem (kto by się spodziewał, że taki z niego hultaj i narwaniec; scena z poszukiwaniem noża w środku arcyburzy rozbawiła mnie do łez) zamieni Sanderson w rozpacz i potok łez. Dziękuję bardzo, panie autorze! Nie chcę zdradzać historii Dalinara, musicie przekonać się sami, ale powiem tylko, że zupełnie nie dziwi mnie to, jakimi drogami potoczyło się późniejsze życie Dalinara i wybory, których dokonał.

   Zresztą Sanderson bardzo umiejętnie wywoływał we mnie wybuchy śmiechu i radosne uśmiechy tylko po to, by za chwilę przywalić mi obuchem w głowę, doprawić prawym sierpowym i na zakończenie wyrwać mi serce i podać na tacy. Ilość startych z nerwów zębów i wylanych łez pobiła wszelkie dotychczasowe rekordy. Dotyczy się to nie tylko historii Dalinara. Kaladin, mimo bycia coraz bardziej niesamowitym i odlotowym (ha!), nadal zmaga się z depresją, która pogłębia się jeszcze bardziej w momencie śmierci pewnej osoby, a Shallan traci panowanie nad swoimi coraz liczniejszymi alter ego i zaczyna gubić się w nawarstwiających się kłamstwach i iluzjach. Na szczęście Sanderson zlitował się i dał mi również wiele powodów do radości. Navani i Jasnah wreszcie przedstawiają nam swoją perspektywę na sytuację na Rosharze (brawo dla silnych, inteligentnych kobiet, bez których świat prawdopodobnie dawno już ległby w gruzach!). Rozdziały poświęcone członkom Mostu Czwartego były jak balsam dla mojej duszy, a opowieść o Tefcie, tak bardzo słodko-gorzka, to chyba moja ulubiona z tych krótkich historii. Na kartach książki pojawia się również na dłużej Zwinka, której interakcje z Dalinarem, a później również z SPOILER! Szethem są przekomiczne. No i wreszcie mamy Adolina, słodkiego, zabawnego Adolina, którego nie sposób nie lubić, który w każdej sytuacji stara się znaleźć jakiś plus, który jest po prostu dobrym, szlachetnym chłopakiem i zasługuje na miłość całego świata, a już na pewno moją.

   Tam, gdzie jest wojna, tam są również wielkie bitwy i indywidualne potyczki, i pod tym względem "Oathbringer" nie ustępuje swoim poprzednikom. Bohaterowie muszą zmierzyć się z przeciwnikami zarówno znanymi, jak i takimi, o których istnieniu przeczytać można było tylko w starych, zapomnianych księgach. Każda z tych potyczek jest emocjonująca i trzyma w napięciu, a ostatnie sto pięćdziesiąt stron to niesamowita, ostra jazda bez trzymanki, podczas której z trudem powstrzymywałam się przed głośnymi okrzykami strachu, złości i radości (pamiętajcie, że kończyłam książkę o czwartej nad ranem i współlokatorka nie podziękowałaby mi za niespodziewaną pobudkę w środku nocy). Współczuję, a równocześnie odrobinę zazdroszczę, wszystkim tym, którzy muszą czekać na drugi tom "Dawcy przysięgi" do przyszłego roku.

   Minusy? Dla niektórych może takim być fakt, że bez znajomości innych opowieści z cosmere Sandersona, zwłaszcza "Rozjemcy", traci się niektóre wątki i smaczki. Dla innych rozwój akcji może być zbyt wolny, w końcu to tysiąc dwieście stron, wypełnionych nie tylko bitwami, ale przede wszystkim przemyśleniami głównych bohaterów, polityką i przedstawianiem kolejnych figur na wielkiej szachownicy Rosharu. Ja osobiście czułam, że ogromna ilość nowych punktów widzenia (oprócz Navani i Jasnah dochodzi jeszcze Szeth, Zwinka, Taravangian, Venli i Renarin) przewrotnie przyniosła uczucie niedosytu i stała się przyczyną problemu z identyfikowaniem się z tymi bohaterami. Chciałabym wiedzieć więcej, poznać ich jeszcze głębiej, dać im więcej czasu na umoszczenie się w moim sercu. Zdaję sobie jednak sprawę, że książka musiałaby mieć wtedy nie tysiąc, a kilka tysięcy stron, co przy dziesięciotomowych planach na Archiwum Burzowego Światła jest po prostu niewykonalne. Mam jednak nadzieję, że kolejne tomy skupią się na tych bohaterach na równi z wielką Świetlistą trójcą.


   "Życie ponad śmiercią. Siła ponad słabością. Podróż ponad celem."


   Nie wiem, na ile udało mi się przelać w ten wpis moje uczucia i zachwyt nad "Dawcą przysięgi", ciężko bowiem rozpisywać się bez zdradzania fabuły. Mam jednak nadzieję, że sięgniecie po "Oathbringer" tudzież polskie wydanie przygotowani na uczuciową huśtawkę, dużą dawkę wzruszeń i emocjonującą walkę bohaterów z przerażającym przeciwnikiem. Bądźcie również gotowi na zwrot fabuły, którego ja nie spodziewałam się w ogóle i który zmienił mój sposób patrzenia na historię ludzi i Przynoszących Pustkę.

   Na zakończenie dodam jedynie, że ostatni podrozdzialik poświęcony Dalinarowi rozpuścił moje serce całkowicie i sprawił, że pokochałam tę postać jeszcze bardziej, i choćby nie wiem jak okrutne i straszne przeszkody postawił przed swoimi bohaterami Brandon Sanderson w przyszłości, ten jeden fragment zawsze wywoła uśmiech na mojej twarzy.


Ocena: ★★★★☆ 1/2

piątek, 8 grudnia 2017

Nawyki czytelnicze, czyli znowu tagujemy ☆ミ

   Tak, tak, dobrze widzicie, zamiast ciekawej (?) recenzji tudzież jakiegoś grudniowego podsumowania całego roku, uraczę Was dzisiaj tagiem, który znalazłam dawno, dawno temu na blogu maobmaze. "Oathbringer" Brandona Sandersona wciągnął mnie całkowicie (jestem w połowie, mam nadzieję skończyć do poniedziałku), przez co nie mam czasu na żadne dodatkowe czytanie czy zastanawianie się nad tym, co też naj- przeczytałam w tym roku. Za to tag będzie jak znalazł, żeby ten blog nie zarósł kurzem.

   Zaczynajmy więc!

  • Czy masz w domu konkretne miejsce do czytania? 
   W domu rodzinnym takim miejscem jest ogromny fotel stojący przed komputerem. Nie ma oparcia, chwieje się, ale nigdzie tak dobrze nie czyta mi się książek, jak tam. Choć łóżko jest na bardzo bliskim, drugim miejscu. Zresztą, w mieszkaniu, które wynajmuję z przyjaciółką, łóżko również odgrywa ważną rolę, powiedziałabym po połowie z ogromną kanapą, którą Kasia kupiła, a którą uwielbiam i sekretnie bardzo jej zazdroszczę.
  • Czy w trakcie czytania używasz zakładki, czy przypadkowych świstków papieru?
   Kiedyś używałam wszystkiego, co akurat miałam pod ręką - biletu, czystej chusteczki higienicznej, czy nawet listku papieru toaletowego (tak, należę do grona osób, które czytają w ubikacji). Ostatnio, zwłaszcza dzięki bookdepository, które do każdego zamówienia dołącza zakładkę, zaczęłam przerzucać się na zakładki z prawdziwego zdarzenia. Swoją drogą, nadal nie rozpakowałam pięknych zakładek z Full Metal Alchemist, o których wspomniałam we wrześniowym book haulu. Co poradzę na to, że są zbyt ładne i boję się je zniszczyć?
  • Czy możesz po prostu skończyć czytać książkę? Czy musisz dojść do końca rozdziału, okrągłej liczby stron?
   Zazwyczaj staram się dojść do końca rozdziału albo przynajmniej akapitu. Co prawda i tak przy ponownym sięgnięciu do książki zaczynam od początku strony, ale jakoś tak głupio mi przerwać bohaterowi w połowie zdania.
  • Czy pijesz albo jesz w trakcie czytania książki?
   Herbata, książka i ja to nierozłączne towarzyszki. Jeśli chodzi o jedzenie, to zależy od jego rodzaju - zupy i dania z sosami tylko w przypadku starej, styranej książki, ale ogółem można powiedzieć, że zawsze czytałam przy jedzeniu. Jako dziecko byłam niejadkiem i sama czynność jedzenia była dla mnie zbyt nudna, żeby nad nią wysiedzieć, moja mama stwierdziła więc, że jeśli książka ma mi pomóc w pochłonięciu całej porcji, to pal licho, że "przy jedzeniu się nie czyta". Mądra ta moja mama była, dzięki niej nie tylko nie umarłam z głodu, ale rzadko podczas posiłku się nudziłam.
  • Czy jesteś wielozadaniowa? Potrafisz słuchać muzyki lub oglądać film w trakcie czytania?
   Jako tzw. background noise ani telewizor, ani radio mi nie przeszkadzają. Jeśli książka mnie wciągnie, nawet nie zauważam hałasu w tle. Odkładam natomiast książkę, gdy naprawdę mam ochotę oglądnąć film lub koncert, bo nie chcę tracić tego, co dzieje się na ekranie.
  • Czy czytasz jedną książkę, czy kilka na raz?
   Nie potrafię czytać paru książek na raz. Jeśli opowieść mi się podoba, dlaczego miałabym z niej wychodzić do innego świata? Jeśli natomiast książka jest kiepska, to albo zmęczę ją do końca, albo po prostu porzucam czytanie i sięgam po nową.
  • Czy czytasz w domu, czy gdziekolwiek?
   Czytam wszędzie, gdzie to możliwe, wyjątkiem jest samochód, w którym podczas czytania dopada mnie choroba lokomocyjna. Uwielbiam natomiast czytać w podróży, zwłaszcza w pociągu i samolocie. Dużym plusem nosa w książce w środkach komunikacji miejskiej jest to, że mam pretekst do ignorowania innych ludzi. Jako osobę kompletnie aspołeczną (heh, dobry sobie zawód wybrałam, prawda?) rozmawianie z ludźmi, których nie znam, bardzo mnie męczy i  denerwuje. Wolę zanurzyć się w świat wymyślony, gdzie nikt nie oczekuje ode mnie interakcji i uśmiechów.
  • Czytasz na głos, czy w myślach?
   W myślach. Wyjątkiem jest Harry Potter po japońsku, którego czytam na głos jako ćwiczenie językowe.
  • Czy czytasz naprzód, poznając zakończenie? Pomijasz fragmenty książki?
   W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach unikam nawet zajrzenia na następną stronę, nie mówiąc o sprawdzeniu zakończenia. Czasami jednak, zwłaszcza gdy bardzo mi na bohaterach zależy, nie mogę się powstrzymać przed sprawdzeniem, czy przypadkiem nie zginęli (zazwyczaj okazuje się, że tak, wtedy rzucam książką ze złością i sporo czasu mija, zanim po nią ponownie sięgnę). Nigdy natomiast nie pomijam fragmentu książki, nigdy.
  • Czy zginasz grzbiet książki?
   Nie, podobnie jak nie zaginam stron. Lubię, gdy książki są w najlepszym możliwym stanie, nawet jeśli są stare i wyglądają na styrane życiem. 


   Wpis na blogu jest? Jest. Tag zrobiony i rozgadany jest? Jest. Mogę wrócić do "Dawcy przysięgi". Nikogo nie taguję, ale każdemu, kto akurat ma chwilę wolnego czasu i ochotę, życzę miłej zabawy przy opisywaniu czytelniczych nawyków.

   

piątek, 1 grudnia 2017

Zaśnieżony book haul - listopad 2017 ☆ミ

   Tak, wiem, kierowcy pomstują na breję na ulicach i korki, ale dla mnie nie ma nic przyjemniejszego niż wyjście na zaśnieżone ulice, gdy w oczy sypie śnieg. Jak to mówią, są różne zboczenia, jednym z moich jest ogromna miłość do zimy (a jeszcze gdyby tak temperatura spadła dużo poniżej zera... *wzdech*).

   Ostatni miesiąc jesieni książkowo przedstawia się raczej kiepsko, zarówno pod względem pozycji  przeczytanych, jak i zakupionych, dlatego listopadowy book haul będzie minimalistyczny i szybki w czytaniu. Pojawiły się bowiem na moich półkach całe CZTERY książki, z czego sama kupiłam dwie, a całość przedstawia się następująco:

  • dwie pozycje anglojęzyczne, 
  • jeden e-book, należący do powyższej kategorii,
  • dwie pozycje polskojęzyczne.

   Zacznijmy może od moich własnych zakupów. Jednym z nich podzieliłam się już wczoraj - "Oathbringer" Brandona Sandersona przyszedł do mnie ponad tydzień temu i planuję rozpocząć grudniowe czytanie od tej właśnie pozycji. Jeszcze tylko skończę się przeprowadzać i znikam w świecie Rosharu.


   Drugim z zakupów jest jedyny w tym miesiącu e-book. O książce "The Lies of Locke Lamora" Scotta Lyncha słyszałam sporo, ale jakoś nie planowałam zakupu do momentu, gdy amazon przyjemnie zaskoczył mnie dwudolarową promocją. W grudniu czeka mnie dużo latania, będzie jak znalazł na nudne dyżury.


   Pierwsza z pozostałej dwójki książek to zażyczony sobie na Mikołajki prezent od Cioci. Na "Astrofizykę dla zabieganych" Neila de Grasse Tysona czaiłam się od dawna, ale jako wybitny matołek w naukach ścisłych bałam się porywać na tę pozycję po angielsku. Została jednak wydana w Polsce i stwierdziłam, że teraz wymówki już nie mam. Za czytanie planuję się zabrać, jak tylko przeczytam "Wszechświat w twojej dłoni".


   Ostatnia z listopadowych niespodzianek to książka wciśnięta mi w łapy przez Mami, kiedy to leżałam w łóżku po operacji. Joe Alexa czytałam jako dziecko, jego "Czarne okręty" to jeden z ulubionych cyklów książkowych moich lat młodzieńczych, a i do kryminałów przez niego pisanych sięgałam, choć czy "Piekło jest we mnie" się wśród nich znajdowało, nie pamiętam. Książka jest króciutka, na jeden wieczór jak znalazł.


   Tak oto prezentują się listopadowe zdobycze książkowe, skromnie, choć objętościowo nie najgorzej, przede wszystkim dzięki Sandersonowi i jego cegle. Mam nadzieję, że grudzień będzie miesiącem intensywnego czytania, a także bogatych w książki prezentów gwiazdkowych.


czwartek, 30 listopada 2017

Po długiej przerwie...

   Hisashiburi, jak mawiają Japończycy, czyli  witam ponownie po długiej nieobecności. Od ostatniego posta minęło ponad pół miesiąca, a i ten wpis nie będzie zbyt rozwlekły, chciałam tylko dać znać, że żyję i mam się dobrze. Na brak aktywności wpisowej złożyło się parę czynników: operacja na początku listopada, pospieszna przeprowadzka do nowego mieszkania i wreszcie dwa loty do Japonii pod rząd. Nie miałam czasu na nic, nie mówiąc już o czytaniu i pisaniu recenzji.

   Po "Słowach światłości" nie chciałam wychodzić z nastroju sandersonowego, w związku z czym przemęczyłam jakiś bardzo podły horror? sensację? trudno stwierdzić ("Slenderman" Willow Rose, nie polecam ze szczerego serca) i tyle. Szkoda mi czasu na recenzję tego czegoś, więc po prostu uwierzcie na słowo - nie warto.

   Na szczęście początek grudnia zapowiada się cudownie i rozczytanie, gdyż wreszcie (ponad tydzień temu, ale naprawdę nie miałam czasu, żeby o tym pisać) przyszła do mnie przesyłka z bookdepository z najnowszą książką Brandona Sandersona "Oathbringer"!!!


   Jeszcze tylko parę pudeł rozpakuję i mogę ponownie zanurzyć się w świat Kaladina, Shallan i Dalinara. Cegła to ogromna, ponad tysiąc dwieście czterdzieści stron, ale za to jaka przyjemność z czytania *wzdech szczęścia*

   A Wy już macie "Dawcę przysięgi" w swoich rękach?

wtorek, 14 listopada 2017

Sandersonowy natłok myślowy, część II - Brandon Sanderson "Words of Radiance/Słowa światłości"

   Przyszło! Powiadomienie z bookdepository, że "Oathbringer" rozpoczął powolną podróż do naszego pięknego kraju, a ściślej mówiąc do mojego miasta rodzinnego, więc jeszcze tylko z dwa tygodnie i będzie w moich rękach!!! Gdyby nie to, że szwy jeszcze nie ściągnięte, to odtańczyłabym taniec radości tu i teraz.

   Tak więc o czym to ja chciałam... Ach tak, "Word of Radiance", drugi tom w cyklu Archiwum Burzowego Światła Brandona Sandersona. Dawkowałam sobie przyjemność przypominania przygód Kaladina, Shallan i Dalinara nie spiesząc się, czytając po parę rozdziałów dziennie, aż wreszcie doszłam do ostatnich dwustu stron. Choć wiedziałam dobrze, co się stanie, pochłonęły mnie one całkowicie, przez co wczorajszy wieczór spędziłam opatulona kocem, rozdygotana i warcząca na każdego, kto przeszkadzał mi w czytaniu. Coś takiego jest w książkach Sandersona, że emocje towarzyszące jego opowieściom nie maleją z każdym kolejnym przeczytaniem, lecz wręcz przeciwnie, rosną i rosną, i przyprawiają mnie o coraz mocniej bijące serce, wypieki na twarzy i łzy w oczach. 

   Zastanawiałam się, w jaki sposób pisać o tej książce i doszłam do wniosku, że podobnie jak w przypadku "The Way of Kings" odpuszczę sobie pisanie typowej recenzji. O świecie wiele już powiedziałam, przedstawiłam system magiczny i głównych bohaterów, i cokolwiek więcej bym napisała, nie obyło by się bez zdradzania fabuły, a nie wybaczyłabym sobie odebrania przyjemności poznawania świata Świetlistych Rycerzy czytelnikom, którzy dopiero planują rozpoczęcie przygody z Archiwum Burzowego Światła. Postanowiłam więc przedstawić parę spostrzeżeń, które przyszły mi do głowy podczas czytania, przywołać momenty, które mnie rozśmieszyły, a także poruszyć kwestię tłumaczenia (z góry ostrzegam, będę narzekać).

   Po pierwsze wrócę do czegoś, co napisałam przy tomie pierwszym - uwielbiam relacje między Dalinarem a jego synami, zwłaszcza Adolinem. O ile dobre związki między braćmi występują w literaturze fantastycznej całkiem często, o tyle między ojcem i synem zawsze coś jest nie tak. Przeleciałam wzrokiem po półkach i nie znalazłam ani jednej książki, w której te relacje byłyby równie dobre, jak w "Words of Radiance". Dalinarowi nie tylko udało się wychować Adolina na świetnego wojownika i godnego następcę, ale także na po prostu dobrego człowieka, którym niekiedy kierują emocje, a nie logika, ale który serce ma na właściwym miejscu. Adolin natomiast ufa swojemu ojcu i stara się go wspierać nawet wtedy, gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Dalinara dopada szaleństwo. Najlepszym natomiast dowodem więzi między nimi i wzajemnego szacunku jest moment, kiedy Adolin przeciwstawia się woli ojca i nie zgadza na to, by wystawił się na niebezpieczeństwo, a Dalinar, i tutaj uwaga! słucha jego opinii i poddaje się woli syna! Uwierzycie? To coś niesłychanego i niespotykanego w sytuacji, gdy ojciec jest arcyksięciem, jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie. Relacje między Dalinarem i Adolinem to jeden z głównych powodów, dla których mogłabym Sandersona wyściskać z wdzięczności.

   Po drugie - Shallan i Adolin. Nie będę zdradzać, jak potoczą się losy tej dwójki i kim dla siebie się staną lub nie, chcecie się dowiedzieć, przeczytajcie książkę. Przywołam natomiast moment, w którym prowadzą rozmowę i bynajmniej nie przebiega ona tak, jak powinna się toczyć według wszelkich prawideł flirtu między mężczyzną i kobietą. Wszystko rozbija się bowiem o... kupę. Zastanawialiście się kiedyś, jak sobie radzili rycerze w zbrojach, gdy podczas wielogodzinnych bitew natura dawała o sobie znać? Ja się zastanawiałam. Shallan również, i prowadzi to do jednej z najśmieszniejszych kwestii w całej książce.

    Po trzecie - Kaladin. Wiecie, czy jest zawstydzenie z drugiej ręki? To takie uczucie, które ogarnia nas, gdy bohater książki lub filmu robi coś głupiego i zawstydzającego i sami macie ochotę schować się ze wstydu gdzieś, gdzie nikt was nie zobaczy. Otóż Kaladin w "Słowach światłości" ma kilka wyskoków, które spowodowały, że musiałam odłożyć książkę i przypomnieć sobie, że to nie ja zachowuję się jak głupiec, tylko on. Równocześnie zdawałam sobie sprawę, że między innymi to właśnie te błędne decyzje, ciągła walka z samym sobą i czającą się za rogiem depresją sprawiają, że Kaladin to jeden z bardziej "prawdziwych" bohaterów fantastycznych, jakich znam, pełen niepewności, uprzedzeń i wad, a równocześnie silny, zdecydowany, potrafiący (z bólem, ale jednak) przyznać się do błędu, jednym słowem wymiatający jak stąd na Alaskę. 

   Po czwarte - Szeth. Zabójcy w Bieli poświęcone są przede wszystkim interludia i to, w jaki sposób Sanderson pokazuje popadanie tej postaci w coraz większe szaleństwo, sprawia, że trudno mu nie współczuć i nie chcieć dla niego lepszego końca niż prawdopodobnie będzie jego udziałem. 

   Po piąte - nawiązania do innych książek dotyczących światów w cosmere Sandersona. Hoid, tutaj znany pod imieniem Wit (po polsku Trefniś, choć ja osobiście przetłumaczyłabym jego imię/pozycję jako Kpiarz, ale co kto lubi) pojawia się w większości, jeśli nie we wszystkich opowieściach z cosmere. Postać tajemnicza, która wie więcej niż ktokolwiek inny na danym świecie, a której zadanie nadal pozostaje dla nas nieodgadnione, a dzięki temu również fascynujące. Nie jest on jednak jedynym nawiązaniem do innych światów stworzonych przez pisarza. Dopiero teraz, po kolejnym przeczytaniu zdałam sobie sprawę z tego, że pewien przedmiot, który pojawia się przy końcu książki, znam już z "Rozjemcy". Ach, te smaczki odkrywane przy kolejnych czytaniach.

   Po szóste - oprawa graficzna Archiwum Burzowego Światła jest cudowna. Rysunki rozpoczynające każdy rozdział, nawiązujące do postaci bohaterów, którym jest on poświęcony, szkice Shallan, przedstawiające zwierzęta i rośliny Rosharu, mapy Strzaskanych Równin, to wszystko sprawia, że nawet czytelnik, który nie zatrzymuje się, żeby sobie wyobrazić świat przedstawiony w opowieści, nie będzie miał problemu z przywołaniem obrazu danego pojęcia czy istoty, które się w książce pojawiają.

   Mogłabym tak pisać i pisać, ale na tym urywam mój słowotok dotyczący "Words od Radiance". Na zakończenie chcę bowiem zająć się czymś, co ma nie tyle związek z treścią książki, ile z polskim wydaniem. Sanderson nie jest jednym z tych pisarzy, których język jest poetycki i zwiewny, wręcz przeciwnie, styl pisania ma raczej do rzeczy, twardo kawa na ławę, bez upiększeń i niepotrzebnych ozdobników. Jednakże Archiwum Burzowego Światła jest cyklem, w którym język autora rozwinął się znacznie na plus w porównaniu nie tylko do pierwszych jego książek, ale nawet w stosunku do cyklu o "Z mgły zrodzonym". Jest płynniejszy, odrobinę bardziej "high fantasy". W polskim tłumaczeniu niestety tego nie widzę. Jakiego by tu porównania użyć, hmmm, może tak: język oryginału w cyklu o Świetlistych Rycerzach jest jak jazda po autostradzie, język polskiego tłumaczenia - jak jazda na wiejskiej drodze. Anna Studniarek zrobiła niezłą robotę, w końcu ponad tysiącstronnicowa cegła to wyzwanie nie lada, jej tłumaczeniu brakuje jednak polotu i płynności. Pomijając kwestię nazw własnych, o których wspomniałam przy "Drodze królów", nie udało jej się przełożyć wielu zabaw słownych i dowcipu, który jest wszechobecny w książce Sandersona. Nawet zwykłe zdania przypominają niekiedy byle jak obciosany pieniek, niedopieszczony i niedogładzony.

Przykład pierwszy z brzegu: "He was a far worse liar than Shallan was" pani Studniarek przetłumaczyła jako "Nie umiał kłamać jak Shallan". Pomijając, że zdanie to brzmi dla mnie dziwnie (prawdopodobnie to tylko moje odczucie), dlaczego nie przetłumaczyć go jako "Był z niego kłamca gorszy niż z Shallan"? Albo "Był gorszym kłamcą niż Shallan"? Albo przynajmniej dodać "tak dobrze" po słowie "kłamać"? To takie drobnostki, ale co rusz wytrącały mnie z równowagi, gdy raz jeszcze czytałam ulubione fragmenty, tym razem po polsku.

Ktoś może powiedzieć "jak jesteś taka mądra, to sama przetłumacz". Nie jestem tłumaczem, nie sądzę również, by mój język polski był na wystarczająco wysokim poziomie, by takiego zadania się podjąć. Mam jednak prawo oczekiwać, że ten, kto tłumaczeniem zajmuje się profesjonalnie, będzie potrafił to zrobić dobrze. To tylko moja opinia i można się z nią nie zgodzić, zdaję sobie z tego sprawę. Tym jednak, którzy chcą naprawdę poznać prozę Sandersona, polecam sięgnąć po oryginał. Nie jest to czytanie łatwe, ale warto.

   Kończę drugą część mojego sandersonowego natłoku myślowego, mam nadzieję, że nie zdradziłam za wiele, a równocześnie zachęciłam do zapoznania się z "Words od Radiance". Teraz nie pozostaje mi nic innego, niż czekać na paczuszkę z trzecim tomem cyklu. Jeszcze tylko parę dni, dam radę!

"Words of Radiance", podobnie jak "The Way of Kings" otrzymuje ode mnie najwyższą ocenę.

★★★★★

piątek, 10 listopada 2017

TAG książkowy, czyli jak to okazało się, że jestem straszliwą blogową gadułą ☆ミ

   Nie przypuszczałam, że ten dzień kiedykolwiek nadejdzie, lecz dzięki cudownej Ewelinie z Gry w bibliotece stało się - została OTAGOWANA! Jako, że mam chwilowe wahania czytelnicze (jestem w trakcie "Words of Radiance" Sandersona, ale nie chcę tej książki skończyć za szybko, żeby potem nie umierać z tęsknoty przed dotarciem do mnie "Oathbringera", a znając życie zajmie to z dwa tygodnie po premierze; z drugiej strony nie potrafię się zabrać za nic innego, bo Sanderson... ach, te czytelnicze problemy), tag od Eweliny spadł mi jak gwiazda z nieba. 

   Zatem do dzieła!

  • Z jakim autorem/autorką chciałabyś porozmawiać osobiście i dlaczego?
W tym pytaniu królują panowie, a pierwsza dwójka nikogo raczej nie zaskoczy. 

J.R.R.Tolkien jest twórcą mojego najukochańszego fantastycznego świata, niesamowitej mitologii i cudownych bohaterów, więcej powodów nie potrzebuję. 

Brandona Sandersona chciałabym zapytać, skąd czerpie do swoich dzieł pomysły na magię i dlaczego, na wszystkie moce na ziemi i niebie, zabił (SPOILER!) Lightsonga? Znaczy ja wiem, dlaczego, ale DLACZEGO?!?!? 

Kornelowi Makuszyńskiemu natomiast chciałabym podziękować za jedne z największych wzruszeń mojego życia, czyli końcówkę "Przyjaciela wesołego diabła". Przepięknie napisaną i tchnącą taką dobrocią, że samo wspomnienie przyprawia mnie o łzy wzruszenia.

  • Czy robisz plany czytelnicze - na dany rok, miesiąc, wakacje? I czy udaje Ci się potem ich realizacja?
Jestem osobą robiącą bardzo niewiele planów, nie tylko czytelniczych. Lubię pewną dozę pozytywnej niepewności w moim życiu. Tak też jest z książkami - nie wiem, co ciekawego znajdzie się na mojej półce, albo na co przyjdzie mi ochota, albo co intrygującego znajdę w zbiorach rodziny i przyjaciół. Po co więc robić plany? Jeśli mam na oku książkę, którą chcę przeczytać, po prostu biorę ją do ręki i czytam. Wyjątkiem są maratony czytelnicze, w których udział po raz pierwszy w życiu wzięłam parę miesięcy temu. To jedyne okazje, kiedy rzeczywiście ustalam sobie tzw. listę TBR i się jej trzymam.

  • Czy w jakimś przypadku ekranizacja przerosła w Twoich oczach swój pierwowzór literacki?
Moim pierwszym impulsem była odpowiedź przecząca. Ekranizacja żadnej z moich ulubionych książek nie osiągnęła poziomu swojego literackiego pierwowzoru. Nie oznacza to, że np. takiego "Władcę pierścieni" Jacksona nie kocham na zabój, co to to nie. Ponieważ jednak nie ma na świecie dwojga ludzi o takiej samej wyobraźni, tak i wyobraźnia reżyserów, choć niekiedy niesamowita, nie odda na sto procent tego, co widzę w swojej głowie, kiedy czytam książkę.

Po chwili zastanowienia znalazłam jednak przykład, trochę oszukany, bo książki po prostu nie dałam rady przeczytać (nie lubię romansów, nawet tych historycznych) - "Przeminęło z wiatrem" z Vivien Leigh i Clarkiem Gable potrafiło utrzymać mnie w fotelu do końca historii, czego książkowy pierwowzór nie potrafił dokonać.

  • Kto jest Twoim najbardziej znienawidzonym bohaterem literackim?
To chyba najtrudniejsze z pytań w całym tagu, nad którym spędziłam najwięcej czasu. O ile nie znoszę setki, tysięcy postaci literackich, które przyprawiają mnie o tzw. wkurw, o tyle rzadko się zdarza, żebym zapłonęła uczuciem tak gorącym, że można by je nazwać nienawiścią. Jak się nad tym zastanowić, to zdumiewającym jest, o ile łatwiej jest mi kochać bohaterów książkowych. Z ciekawości, czy tylko ja tak mam, zadałam to pytanie mojej Mami, ale okazało się, że ona również nie potrafi na nie odpowiedzieć. 

Jak już jednak wspomniałam, poświęciłam temu pytaniu sporo czasu i mam odpowiedź, ha!

Jeżeli chodzi o znienawidzonego bohatera literackiego tego roku, to jest nim Eli z "Vicious" V.E.Schwab (jednej z najlepszych książek przeczytanych w tym roku, mam nadzieję odświeżyć ją sobie za niedługo i napisać recenzję). Och, jak ja nie znoszę tego sukinsyna! Zauważyłam, że bardzo dużo negatywnych emocji wywołują we mnie bohaterowie, którzy używają religii na wytłumaczenie swoich działań. Nie jestem osobą religijną, ale potrafię dostrzec, że każda wiara może swoim wyznawcom przynieść pocieszenie, ulgę i radość. Kiedy jednak ktoś tak jak Eli używa jej jako usprawiedliwienia dla swoich czynów (nie powiem jakich, polecam przeczytać, bo naprawdę warto), to wyzwala to we mnie okropną agresję i zgrzytam wtedy zębami ze złości. 

Najbardziej jednak znienawidzoną postacią w całym moim czytelniczym życiu jest bez wątpienia gnida, która zastrzeliła Winnetou. Gdziekolwiek jesteś, mam nadzieję, że cierpisz niewyobrażalne katusze!

  • W jakim książkowym świecie chciałabyś zamieszkać?
W wielu i w żadnym. Problem każdego chyba fana fantastyki - światy w ukochanych książkach są cudowne, magiczne i chciałoby się je odwiedzić choćby na chwilę, ale niestety, zazwyczaj wypełnione są również wojną, przemocą, a także przerażającymi istotami, na widok których ja osobiście umarłabym ze strachu. Dlatego może zmienię słowo "zamieszkać" na "odwiedzić", dobrze? Chciałabym odwiedzić Shire i wziąć udział w hobbickiej biesiadzie, zostać jeźdźcem smoka na Pernie, zobaczyć Ankh-Morpork i Patrycjusza (może być z daleka), przez chwilę potowarzyszyć Simonowi w krainie Sithów (ale zanim Ineluki zaczął mieszać), porozmawiać z Lightsongiem i wziąć udział w lekcji transmutacji u profesor McConagall. Mogłabym kontynuować w nieskończoność, ale przede mną jeszcze pięć pytań, więc może na tym poprzestanę.

  • Korzystasz z bibliotek, czy wolisz kupować książki na własność?
Zdecydowanie to drugie. Choć biblioteki, zwłaszcza te stare, lubię za ich atmosferę i ciszę, książki wolę kupować. Raz, żeby wspierać twórcę, którego lubię, dwa, żeby móc do książki wrócić zawsze, gdy mnie na to najdzie ochota. 

  • Czy zdarza Ci się czytać książki w obcym języku?
Bez przerwy. Ostatnimi czasy ilość przeczytanych książek anglojęzycznych jest co najmniej porównywalna, jeśli nie większa, niż tych wydanych po polsku. Lubię czytać w oryginale, bo przekonałam się na własne oczy, że dobre tłumaczenie nie jest tak częste, jakbym tego chciała. Czytam również po japońsku, choć tu królują mangi, bo nie mam cierpliwości do książek w tym języku (bez furigany ani rusz). Mam jednak nadzieję, że w przyszłym roku także w tym języku uda mi się przeczytać coś poza komiksowego.

  • Czy wracasz do książek, które już czytałaś? Jeśli tak, to dlaczego?
Wracam, i to wielokrotnie. Ukochane książki potrafię czytać co roku i za każdym razem odkrywam w nich coś nowego, zanurzam się w dobrze znane światy niczym w puchową pierzynkę, spotykam z bohaterami, którzy bliżsi są mi niż większość żyjących w naszym świecie osób. Nie zawsze czytam od deski do deski, niekiedy sięgam po konkretny rozdział czy tom, ale zawsze towarzyszy tym powrotom ogromna radość i trudno mi zrozumieć ludzi, którzy swoją przygodę z ulubioną książką kończą po jednym przeczytaniu.

  • Najbardziej przereklamowana powieść tego roku to...?
Chyba nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Po pierwsze nie jestem pewna, jakie książki ukazały się w 2017 roku, bo zupełnie nie śledzę nowości, i nawet gdy jakąś przeczytam, nie mam pojęcia, że taką właśnie jest. Po drugie, poza fantastyką czytam książki zupełnie przypadkowe i w dużej mierze starsze, a przynajmniej takie, o których rzadko słychać obecnie w blogosferze i na booktubie. Sięgnęłam do listy 100 bestsellerów na stronie Empiku i niewiele mi to pomogło, bo np. za takim Mrozem nie przepadam, ale czy mogę powiedzieć, że jego tegoroczne książki są przereklamowane, skoro ich nie czytałam? Raczej nie. Zostawiam więc pytanie bez odpowiedzi.

  • Najbardziej niedoceniony autor to...?
I znowu klops, i znowu problem z odpowiedzią. Sięgam zatem po listę przeczytanych przeze mnie w tym roku książek i... może Boris Akunin? Nie widziałam recenzji jego książek na żadnym blogu, a to przecież tak sympatycznie napisane kryminały. Albo Becky Chambers z jej "Daleką drogą do małej, gniewnej planety"? Autorka, która na anglojęzycznym booktubie ma się całkiem dobrze, i której książkę przeczytałam z prawdziwą przyjemnością, a u nas jakoś o niej cicho, mimo że od premiery minęły z dwa miesiące.

   
   Uff, okazało się, że nie znam czegoś takiego jak krótka, acz treściwa odpowiedź. Jak na osobę, która w życiu prywatnym potrafi nie wydobyć z siebie żadnego dźwięku przez długi czas, dostałam pisanego słowotoku. Gratuluję tym, którzy dotrwali do końca!

   Zapraszam do zrobienia tagu w postaci niezmienionej (wena twórcza wyczerpała się przy odpowiadaniu na pytania Eweliny;P) wspaniałe:

- Anię Halasz z Księganny,
- Cass z Cozy Universe,
- Akashę89 ze Straszliwa Buchling.



środa, 8 listopada 2017

Seryjni mordercy z medycznym zboczeniem - Tess Gerritsen "Chirurg"

   Jak to się stało, że w trakcie maratonu czytelniczego Archiwum Burzowego Światła Sandersona przeczytałam coś zupełnie innego, zarówno rozmiarowo, jak i pod względem gatunku i treści? Ano tak, że idąc na operację oddałam przełożonej oddziału na przechowanie swoje "kosztowności", do których zaliczam również Kindelka, i wróciwszy z operacji byłam tak zamroczona po narkozie, że najzupełniej w świecie zapomniałam odebrać swoich rzeczy, a szefowa oddziału wróciła do domu z kluczem do szafy. Jak dobrze, że w torebce zawsze mam również papierowe czytadło! Tym razem padło na książkę podkradniętą z półki siostrzyczki, czyli "Chirurga" Tess Gerrisen. Swoją drogą, nie ma to jak czytać o psychopatycznym mordercy, wycinającym macice kobietom, będąc w szpitalu z powodu operacji na narządach rozrodczych. Brawo ja.

   Akcja książki dzieje się w Bostonie, gdzie brutalnie mordowane są młode, samotne kobiety, którym nieznany sprawca wycina na żywca macicę, a potem dokańcza dzieła podrzynając gardło. Brzmi brutalnie i tak też jest. Tess Gerritsen, jako lekarka internistka wie co nieco o medycynie i nie boi się tej wiedzy użyć. Opisy zbrodni do najprzyjemniejszych nie należą, a równocześnie dzięki swojej obrazowości pozwalają dobrze sobie wyobrazić horror i przerażenie, które przeżywać musiały ofiary.

   Głównych bohaterów jest w książce kilku. Tytułowego Chirurga poznajemy nie tylko poprzez morderstwa, których się dopuszcza, ale również poprzez napisane w pierwszej osobie rozdziały - wstawki, którego pozwalają poznać czytelnikowi głębię zła kryjącą się w tym człowieku. Uważam, że Gerritsen dobrze zrobiła, decydując się na ten zabieg literacki, dzięki niemu wchodzimy w umysł mordercy, poznajemy jego fascynacje, zainteresowania i związek, jaki istnieje w jego głowie między nim a jego ofiarami.

   Jeżeli chodzi o tych, którzy na niego polują, to na pierwszy plan wysuwa się dwójka detektywów, Thomas Moor i Jane Rizzoli. Moor jest człowiekiem po przejściach, cierpiącym wdowcem, którego ciepły i spokojny charakter pozwala na dobry kontakt nie tylko ze współpracownikami, lecz również świadkami i ofiarami zbrodni. Rizzoli jest jego przeciwieństwem: chłodna, wybuchowa, jedyna kobieta w zespole, walcząca każdego dnia ze stereotypami i seksizmem współpracowników. Współpraca tych dwojga początkowo układa się nieźle, ale im dalej w książkę, tym gorzej.

   Ostatnią z osób, na której skupia się autorka, jest doktor Catherine Cordell. Catherine pracuje w bostońskim szpitalu jako jedna z najbardziej uznanych chirurgów w Stanach. W pracy prawdziwy tytan spokoju i opanowania, w życiu prywatnym przerażona kobieta, która po przejściach w poprzednim miejscu zamieszkania nie ufa nikomu, zaryglowuje się w mieszkaniu i boi wyjść na zewnątrz.

   Ta czwórka pcha fabułę do przodu i to ich wybory prowadzą do takiego a nie innego zakończenia książki, które, przyznam szczerze, nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Nie było w nim nic zaskakującego, ot zdarzyło się dokładnie to, co przypuszczałam, że się zdarzy. Co więcej, o ile Chirurg był postacią ciekawą i naprawdę przerażającą, o tyle reszta bohaterów zostawiła po sobie uczucie zawodu. Bo tak, Moor kreowany na głównego detektywa śledztwa tak naprawdę zakończenie akcji przesiedział cholera wie gdzie. Rizzoli, dzięki której Catherine przeżyła, właściwie została bohaterką ostatecznej akcji, ale jako postać była osobą tak niesympatyczną i nie dającą się polubić, że szczerze mówiąc miałam gdzieś, czy jej się uda czy nie. A doktor Cordell była po prostu nijaka, a jej związek z kimś, kogo imienia nie wymienię, bo spoilery, był jak dla mnie zupełnie nierzeczywisty i za szybki jak na to, czego w przeszłości doświadczyła.

   Nie jestem wielką fanką thrillerów medycznych, może to właśnie miało wpływ na moją ocenę książki Tess Gerritsen. "Chirurga" czytało się szybko (nawet wychodząc z narkozy, a to naprawdę coś) i przyjemnie, fabuła książki jest całkiem ciekawa, choć niezbyt skomplikowana, przykładowo tego, kim był Chirurg, domyśliłam się w zarysie już w połowie książki. Szkoda mi tylko tych postaci, zupełnie w moim odczuciu zmarnowanych i miałkich. Gdyby bohaterowie byli odrobinę lepiej zarysowanymi osobowościami, książka z pewnością dostałaby ode mnie wyższą notę, a tak jest tylko dobrze.



autor: Tess Gerritsen
tytuł: Chirurg
wydawnictwo: Świat Książki
ilość stron: 336


ocena: ★★★☆☆

piątek, 3 listopada 2017

Sandersonowy natłok myślowy - Brandon Sanderson "The Way of Kings/Droga królów"

   Drodzy Czytelnicy i Czytelniczki, proszę zaopatrzyć się w kawkę tudzież herbatkę, ciepły kocyk i ewentualnie kota, gdyż przed nami długi, długi wpis, będący mniej recenzją, a bardziej subiektywnymi przemyśleniami, niepochamowanym słowotokiem i ogólnym fangirlizmem. Gotowi? To zaczynam.

   Niekwestionowanym królem fantasy jest dla mnie Tolkien. Uważam jego twórczość nie tylko za wyznacznik tego, co w fantastyce najlepsze, ale również za świetne pisarstwo wychodzące daleko poza gatunek, w którym tworzył. Przez wiele, wiele lat żadna książka nie zbliżyła się nawet do poziomu emocji, które wzbudziła we mnie wędrówka Froda i Sama. Szczerze mówiąc, uważałam, że nigdy nie przeczytam już nic, co zawładnęło by moją wyobraźnią w takim stopniu jak historia Pierścienia. Na szczęście się myliłam i z wielką radością to przyznaję.

    W 2014 roku po raz pierwszy sięgnęłam po książkę autora, o którym do tej pory jakimś cudem nie słyszałam i o którym nie wiedziałam nic poza tym, że na swoim koncie ma multum grubych tomiszczy fantastycznych. Jak to ja, zamiast zacząć od początku, rozpoczęłam moją przygodę z Brandonem Sandersonem od środka, ale za to ambitnie. „The Way of Kings” to opasła, ponad tysiąc dwustu stronnicowa cegła, która pochłonęła mnie całkowicie w takim stopniu, że przeczytałam ją w dwa dni, by zaraz sięgnąć po „Words of Radiance”, drugą, równie ogromną część. Od tego czasu przeczytałam obie części z Archiwum Burzowego Światła parokrotnie, również po polsku (choć stanowczo preferuję wersję angielską, gdyż w tłumaczeniu polskim jest parę „kwiatków”, które mnie okropnie rażą).

   Tym oto sposobem dochodzimy do listopada 2017 roku, kiedy to moje biedne, spragnione serce doczekało się trzeciej części dziesięcio (ponoć) tomowego cyklu, pod tytułem „Oathbringer”. Do premiery zostały już tylko dwa tygodnie, książkę oczywiście zamówiłam z pół roku temu. W ramach oczekiwania postanowiłam przeczytać ponownie zarówno „Drogę królów”, jak i „Słowa światłości”. Raz, żeby sobie przypomnieć fabułę (a jest co przypominać!), dwa, żeby ponownie wejść w niesamowity świat wyobraźni Sandersona.

   Dziś skończyłam „The Way of Kings” w pięknej, wydanej w UK dwutomowej wersji i postanowiłam podzielić się swoimi odczuciami i wrażeniami. Nie będzie to tak pełna recenzja, jaką aż płonę, żeby napisać, ponieważ chciałabym uniknąć spoilerów fabularnych dla tych, którzy jeszcze książki przeczytać okazji nie mieli. Skupię się raczej na świecie i bohaterach, a jest to, co wszyscy wielbiciele twórczości Sandersona mogą potwierdzić, temat rzeka.

Świat

   Z ręką na sercu przyznaję – jestem zazdrosna o wyobraźnię Sandersona. Jak temu człowiekowi mieszczą się w głowie te wszystkie światy i te niezwykłe systemy magiczne, no jak?


   Czytałam kiedyś książkę, której autorka stwierdziła chyba, że po co się wysilać, skoro można „stworzyć” fantastyczną rzeczywistość poprzez nadanie znanym nam istotom i zjawiskom dziwnych nazw. Rozciągnęła tym sposobem przed czytelnikiem wizję „niezwykłego” świata, zapełnionego bzykami śpiewającymi wśród grzdów i narowistymi biechniakami ujeżdżanymi przez dzielnych krędziołków (inwencja twórcza moja, bo nie pamiętam i nie chcę pamiętać). Czytało się to to okropnie, wtórne to było i mdłe aż do bólu.

   U Sandersona jest to nie do pomyślenia. Jego cosmere zapełnione jest planetami, z których każda jest inna, a Roshar – świat „Drogi królów” króluje wśród nich swoją niezwykłością. Wyobraźmy sobie bowiem podmorskie krainy z długimi, falującymi wodorostami, chowającymi się i wychylającymi ukwiałami, malutkimi krabami i skorupiakami, a potem przenieśmy to wszystko na ląd. Otrzymujemy świat o niezwykłym kolorycie, z trawą chowającą się w ziemi w celu uniknięcia zdeptania, z ogromnymi stawonogami zamiast zwierząt pociągowych, z latającymi węgorzami. Co więcej, jedyna kraina, której flora i fauna przypomina tę naszą, ziemską, uważana jest za niezwykłą, wręcz dziwaczną i nienaturalną. Wszystko to opisane jest w niezwykle plastyczny, przemawiający do wyobraźni sposób, dzięki czemu wyobrażenie sobie ogromnego stwora kryjącego się wśród Strzaskanych Równin przychodziło mi równie łatwo, co przywołanie obrazu karalucha, brrr.

   Nie można również nie wspomnieć o sprenach, maleńkich istotach będących fizyczną manifestacją żywiołów (np. ogniospreny, wiatrospreny), uczuć (np. honorspreny), a nawet ran czy śmierci. Raczej wrażenia niż istoty myślące, spreny towarzyszą ludziom i wydarzeniom i nikt nie pomyśli, że mogą być czymś więcej (spoiler – mogą).

Mitologia i magia

   Sanderson znany jest jako twórca skomplikowanych i fascynujących systemów magicznych. Nie inaczej jest w przypadku „Drogi królów”, jest to jednak temat tak obszerny, że nie będę się w niego zbytnio zagłębiać, bo żeby go naprawdę poznać i zrozumieć, trzeba wyżej wymienioną pozycję przeczytać. Powiem tylko tyle: to, czego potrafią dokonać bohaterowie dzięki Wiązaniu Mocy, jest niesamowite, Ostrza Odprysku fizycznie przecinające rzeczy nieożywione i w niewytłumaczalny sposób „przecinające” duszę istot żywych są niezwykłe, a Pancerze, których posiadacze są niemal niepokonani w walce, godne swojej sławy. Niezwykle ciekawe są również kamienie Nadające Duszę (odmawiam używania słowa Duszniki, które pojawia się w polskiej wersji), dzięki którym powstają nie tylko drobne przedmioty użytku codziennego, ale wręcz całe obozy – miasta na Strzaskanych Równinach.

   Nie zapominajmy również o Przynoszących Pustkę (podobnie jak w przypadku Duszników, na słowo Pustkowce dostaję dreszczy), mitycznych stworach przynoszących zniszczenie i śmierć, które według legend zostały pokonane przez Świetlistych Rycerzy, a które w rzeczywistości nie zniknęły z Rosharu i … proszę sobie doczytać, mnie ujawnienie prawdy o nich zaskoczyło i nie chcę psuć przyjemności tego odkrycia przez niebaczne zaspoilerowanie.

Bohaterowie

   Z góry przepraszam za tę część wpisu, moja miłość do bohaterów „Drogi królów” jest zbyt wielka, by dało się ją ująć w koherentne zdania. Nie chcę również zdradzić zbyt wiele o fabule, która w dużej mierze rozwija się poprzez wybory i działania głównych postaci książki, proszę się więc nie dziwić, jeśli wyjdzie z tego pomieszanie z poplątaniem.

   Archiwum Burzowego Światła przewidziane jest na dziesięć tomów i, jak łatwo się domyśleć, ilość postaci przewijających się przez książki będzie ogromna. W samej „Drodze królów” mamy kilku (kilkunastu, jeśli liczyć wszelkiego rodzaju interludia) bohaterów z rozdziałami im poświęconymi. Główną trójkę stanowią: Kaladin, Ciemnooki oszczepnik, niewolnik, wreszcie członek drużyny mostowych; Shallan Davar, Jasnooka dziewczyna o niezwykłych zdolnościach malarskich i mrocznym sekrecie; Dalinar Kholin, jeden z dziesięciu Arcyksiążąt – najpotężniejszych ludzi w Alethkarze, jeśli nie na całym Rosharze, który zmaga się zarówno z pozostałymi książętami, jak i z własnym umysłem i wizjami, które go dręczą podczas arcyburz. Ta trójka ma do odegrania największą rolę w nadchodzących wydarzeniach i to na nich skupia się uwaga pisarza i czytelników.

 Ktoś musi zacząć. Ktoś musi wystąpić naprzód i zrobić to co jest właściwe, ponieważ jest właściwe. Jeśli nikt nie zacznie, to nikt nie może podążyć za nim.

   Nie będę pisała nic o historii Kaladina, powiem tylko tak – los nie daje chłopakowi chwili odpoczynku. Gdy wydaje się, że już gorzej być nie może, okazuje się, że przeznaczenie ma w zapasie jeszcze wiele kłód do rzucenia mu pod nogi. Kaladin to ciekawa postać, z jednej strony młodzieniec wykształcony (na tyle, na ile to możliwe w przypadku Ciemnookich), który zostałby chirurgiem, gdyby nie wojna i ludzka nienawiść; z drugiej strony oszczepnik, jakiego świat nie widział, obdarzony instynktem przetrwania i pomysłowością pozwalającą mu na trzymanie się życia mimo przeciwności. Równocześnie jest chłopakiem niezwykle wrażliwym, walczącym z depresją, a nawet myślami samobójczymi. To, w jaki sposób dba o swoich towarzyszy, jego chęć niesienia pomocy każdemu źle potraktowanemu przez los, sprawiły, że zakochałam się w nim na zabój. A ostatnie parę rozdziałów poświęconych jemu i Dalinarowi czytałam z wypiekami na twarzy i obgryzionymi z nerwów paznokciami.

Twierdzę, że żadne osiągnięcie nie ma tak wielkiej wagi jak droga, która do niego prowadziła. Nie jesteśmy istotami celu. To podróż nas kształtuje.

   Shallan, mimo bycia Jasnooką, a więc osobą uprzywilejowaną w społeczeństwie Alethich, pod pewnymi względami ma sytuację równie ciężką. To, co zaplanowała razem z braćmi, żeby uratować swój ród, ciąży jej na sumieniu, ale nie pozwala sobie na poddanie się zwątpieniu i wątpliwościom. Osóbka inteligentna, sprytna i zadziwiająco (jak na swoje wychowanie i dzieciństwo) silna psychicznie – Shallan nie poddaje się i nie zbacza z raz obranego celu i trudno jej za to nie szanować. Rysunki z jej notatnika ozdabiają całą „Drogę królów” i odgrywają ważną rolę w rozwoju fabuły, pozwalając Shallan dostrzec świat, z którego istnienia niewielu zdaje sobie sprawę. W pierwszym tomie cyklu odgrywa nieco mniejszą rolę niż Kaladin i Dalinar, ale w drugim staje się centralną postacią w walce z nadchodzącym nieszczęściem.

Nigdy nie oczekuj od ludzi poświęcenia, którego sam byś nie podjął. Nigdy nie każ im walczyć w warunkach, w których sam odmówiłbyś walki. Nigdy nie proś człowieka, by dopuścił się czynu, którym nie splamiłbyś swoich rąk.

   Dochodzimy wreszcie do Dalinara, którego ubóstwiam całym moim rozfantazjowanym serduchem. Nie wiem, co bardziej lubię w tej postaci, czy to, że jest jedynym z Arcyksiążąt kierującym się kodeksem honorowym, o którym większość zapomniała, czy jego dobroć i szlachetność. A może niesamowitą i rzadko w książkach fantasy spotykaną mocną i ciepłą więź, jaka łączy go z jego synami, Adolinem i Renarinem? Umiejętność przyznania się do błędu? Niegodzenie się na niesprawiedliwość i nieczułość w stosunku do tych o niższej pozycji społecznej? Może po prostu uwielbiam go za to wszystko na raz. Swoją drogą, z powyższego opisu wyłania się człowiek bez skazy, a przez to nudny i mało prawdziwy. Nic bardziej mylnego! Dalinar nie potrafi sobie poradzić z wizjami, które nachodzą go podczas arcyburz, polityk również z niego nie najlepszy, choć w przeciwieństwie do czasów młodości w dyskursie politycznym posługuje się nie tylko pięściami, ale również głową. Jest zbyt ufny w stosunku do Sadeasa, swojego dawnego przyjaciela, a obecnie głównego przeciwnika wśród Arcyksiążąt. Może właśnie dzięki tym wadom tak łatwo go polubić? Team Dalinar FTW!!!

   Sanderson skupia się na tej trójce, ale pozostałe postaci są równie ciekawe i charakterystyczne. Szeth, Zabójca w Bieli, od którego zaczyna się walka Alethich z Parshendi. Jasnah Kolin, córka króla, heretyczka i naukowiec, największy umysł Rosharu. Synowie Dalinara – Adolin, wielki wojownik i równie wielki podrywacz, oraz Rinarin, zupełne przeciwieństwo brata, spokojny intelektualista. Członkowie drużyny mostowych Kaladina, indywidualności z zaskakującą przeszłością i ukrytymi talentami. Wszystkie te postaci stanowią integralną część opowieści i nie są biernymi obserwatorami wydarzeń, którym pędu nadaje wielka trójca, lecz bardzo często to właśnie ci „poboczni” bohaterowie dają Kaladinowi, Shallan i Dalinarowi impuls do działania.

   Czy ktoś, jakaś niewidzialna istota, musi zadecydować, że coś jest dobre, żeby było dobre? Wierzę że moja własna moralność, która odpowiada tylko przed moim sercem, jest pewniejsza i bardziej prawdziwa niż moralność tych, którzy postępują właściwie jedynie dlatego, że boją się kary.

   Na zakończenie chciałabym przywołać inną pozycję z kanonu współczesnej fantastyki, czyli cykl George'a R.R.Martina "Pieśń lodu i ognia", równie epicką, z równie bogatą galerią postaci i rozwiniętym światem. Można powiedzieć, że jeżeli chodzi o strefę polityki i walki o władzę saga Martina wygrywa z cyklem Sandersona. Dla mnie jednak ten właśnie aspekt - im dalej w historię świata "Gry o tron", tym większe skupienie się na zagrywkach politycznych kosztem postaci - sprawia, że Archiwum Burzowego Światła jest ciekawsze i, nie ukrywając, lepsze. Owszem, tu również przepychanki między ludźmi u władzy, wbijanie rywalom noża w plecy i inne brudne zagrywki mają miejsce. Główni bohaterowie pozostają jednak sobą, rozwijają się w oparciu o to, co dobre i właściwie, o trwanie przy własnej moralności. Dlatego właśnie wraz z każdą kolejną stroną lubię ich coraz bardziej, dlatego nie ma rozdziałów, które mam ochotę ominąć, bo przestało mi zależeć na losach takiego czy innego bohatera (co niestety ma miejsce w sadze Martina). "Pieśń lodu i ognia" przeczytałam z wypiekami na twarzy, ale czy sięgnę po nią jeszcze kiedyś? Nie jestem pewna, czy np. przed publikacją nowej części będzie mi zależało, żeby przypomnieć sobie, kto z kim, co i jak. Do książek z cyklu Archiwum Burzowego Światła wracam co parę miesięcy i odkrywam za każdym razem coś nowego i interesującego. Świadczy to o mistrzostwie Sandersona i jak dla mnie to on, a nie Martin, jest najlepszym pisarzem fantasy od czasów Tolkiena.

   Tym, którzy dotrwali do tego momentu gratuluję! Nie wiem, ile z mojego uwielbienia dla Sandersona i jego Archiwum Burzowego Światła udało mi się przelać w słowa, nie wiem, czy kogokolwiek zachęciłam do przeczytania tej książki (choć mam ogromną nadzieję, że jednak parę osób się znajdzie). Ciekawa jestem opinii tych, którzy podzielają moje odczucia i uczucia w stosunku do tej książki, a także tych, którym jakimś niezrozumiałym dla mnie sposobem "Droga królów" do gustu nie przypadła. 

   Ponieważ najbliższe parę dni spędzę w szpitalu (jak już ma się coś nie tak wydarzyć, to wszystko na raz), zabieram ze sobą "Words of Radiance", czasu na czytanie będę miała od groma, ale kolejny odcinek z cyklu "fangirlowanie fajne jest, a jak o Sandersonie, to już w ogóle" pojawi się dopiero po moim dojściu do stanu używalności. Do tego czasu raz jeszcze zachęcam wszystkich do sięgnięcia po tę książkę, proszę się nie przerażać rozmiarem, naprawdę warto!


Ocena (która nikogo nie powinna dziwić): ★★★★★